MX-30, czyli Mazda idzie pod prąd!

Kilka dni temu mieliśmy niebywałą okazję uczestniczenia w przedpremierowych jazdach testowych najnowszym dzieckiem Mazdy. Dzieckiem, ponieważ mówimy o ich pierwszym samochodzie elektrycznym. Od pierwszej chwili towarzyszyła nam zabawna anegdota... 'Mazda idzie pod prąd', dosłownie i w przenośni. Oczywiście znając nas, zwróciliśmy uwagę na kilka ciekawych szczegółów. Czy jest to samochód, który powinien stać w Waszym garażu? Przekonajcie się sami.

DESIGN PRZYJAZNY ŚRODOWISKU

Z której strony byśmy na nią nie spojrzeli, to widzimy piękno Mazdy. Filozofia KODO oraz wykończenie 3-TONE sprawia, że jest to auto naprawdę wyjątkowe. Szczególną uwagę zwraca jej opływowe nadwozie z przyjazną 'twarzą', drzwi typu freestyle, listwa z wytłoczoną nazwą marki w słupku C oraz piękne lampy LED z tyłu.

Całość wygląda 'drogo' niczym ekskluzywna porcelana

Najbardziej podoba nam się jednak fakt, że jest to przede wszystkim Mazda, a dopiero później samochód elektryczny. Brawo!

WNĘTRZE Z KORKA I BUTELEK

Siadamy za kierownicę i co? Po pierwsze wita nas bardzo wygodny fotel. Ekologiczna skóra, tzw. 'Oddychające tkaniny' oraz drewno korkowe podkreślają ideę... hej!... jestem przyjazna środowisku. Czy to brzmi i wygląda sztucznie? Nie! Skóra jest niezwykle miękka, a całość wnętrza to kolejny pstryczek w nos marek z najwyższej półki cenowej. Wnętrze MX-30 to wnętrze, z którego smutno jest wysiadać. Pozycja za kierownicą oraz ergonomia jest wyśmienita. Wszystko, czego dotykają nasze dłonie, sprawia wrażenie materiałów premium. Tylne miejsca zajmujemy po otwarciu charakterystycznych drzwi typu freestyle. Miejsca tu dostatek, więc tylko osoby powyżej 185 cm wzrostu mogą poczuć się 'nieswojo'. Zegary są czytelne, a system infotainment znamy już z pozostałych modeli Mazdy. Warto również wspomnieć o pływającej konsoli centralnej, która jest bardzo przemyślana. Znajdziemy tu znane już przyciski i funkcje, ale po raz pierwszy pojawia się również dodatkowy ekran, który steruje klimatyzacją pojazdu. Oprócz funkcji dotykowych Mazda postanowiła umieścić fizyczne skróty po bokach ekranu... ktoś pomyślał!

Korek... zdecydowanie podkreśla przyjazny naturze styl, ale jest też czymś nowym. Nawet jeżeli to wszystko to marketing, to trzeba przyznać, że Mazda jest na najwyższym poziomie Brand Identity. W odczuciu nie jest to korek znany z podkładek na klawiaturę, ponieważ producent zabezpieczył go specjalną powłoką, aby posłużył nam na lata.

MAZDA IDZIE POD PRĄD!

I tu czekało nas totalne zaskoczenie. Warto przypomnieć, że MX-30 spotkała się z krytycznymi uwagami, jeszcze przed premierą, ze względu na swój zasięg WLTP, który wynosi ok 200 km. Tylko czy Mazda ściga się na liczby, czy 'Idzie pod prąd'? Właśnie to drugie... i to bardzo konsekwentnie. Po pierwsze chodzi prawdziwy ślad węglowy. Baterie są mniejsze niż u konkurencji, stąd i zasięg musi być mniejszy. Po drugie, MX-30 ma być drugim autem w rodzinie... do miasta!

JAK JEŹDZI?

Wciskamy pedał, ruszamy i...? Piękno maksymalnego momentu od pierwszej chwili i maksimum frajdy z prowadzenia. Rozpędzaniu towarzyszy przyjazny pomruk, a moc silnika elektrycznego to 145 KM i 270 Nm. Zapomnijmy jednak na chwilę, że pod maską jest elektryk, ponieważ nowa Mazda to jedno z najlepiej prowadzących się aut w ofercie producenta. Miejsca ustępuje tylko roadsterowi MX-5.

MX-30 pięknie trzyma się drogi, reaguje na najmniejsze komendy kierownicy i wspaniale przemieszcza się w miejskim korku. Zawieszenie przypomina zestrojeniem auto sportowe z naciskiem na komfort, czyli taki złoty środek. A jak jest naprawdę z tym zasięgiem? Według badań przeciętny Europejczyk pokonuje dziennie mniej niż 50 km. Jeżeli tak, to zasięg 200 km jest już w zupełności wystarczający. Poza tym, kto mówi o pełnym rozładowaniu i ładowaniu? Auto elektryczne powinno być doładowywane! Poza tym w mieście jesteśmy w stanie ten zasięg znacznie zwiększyć.

PRZEMYŚLANA I WYJĄTKOWA

Podsumowując, nowa Mazda MX-30 zwyczajnie nas przekonała. Zdecydowanie posiada ducha marki, świetnie się prowadzi i została zaprojektowana w myśl konkretnej idei. Wszystko, co będzie towarzyszyć Wam w niej na co dzień, zostało wykonane z najwyższą starannością. Na koniec wspomnijmy o cenie. Biorąc pod uwagę jej wyposażenie i standard, to jest to najlepiej wyceniona Mazda w ofercie marki. Elektryczną Mazdę możecie kupić już od ok. 143 000 zł.

Artykuł powstał dzięki Mazda Fiałkowski w Zielonej Górze.

 


Za co kochamy RPG?

Prawdziwa miłość graczy – RPG!

Gdzieś w piwnicach domów w USA, młodzi magowie, wojownicy, a nawet paladyni przemierzali szlaki w poszukiwaniu przygód. Jedni mierzyli się z potworami, a jeszcze inni eksplorowali potężne miasta i opuszczone lochy, w których roiło się od skarbów. Gobliny, trolle, smoki coraz częściej pojawiały się w domach młodzieży, aż w końcu na dobre zadomowiły się w komputerach i konsolach milionów graczy na całym świecie. Tak można w skrócie powiedzieć o historii gatunku RPG. Jednak za co gracze pokochali ten gatunek? O tym dowiecie się czytając ten artykuł.

Zacznijmy jednak od początku

Historia tego gatunku zaczyna się już w 1974 roku, wraz z premierą pierwszej kultowej już przygody, która pojawiła się na amerykańskim rynku. Mowa oczywiście o Dungeons and Dragons. D&D od razu zebrał rzeszę fanów, od małolatów, którzy chcieli wcielić się w maga czy łotrzyka, aż po dorastających buntowników lat 70 ubiegłego wieku. Każdy nastolatek chciał być kimś innym w wielkim świecie fantasty. Za dnia młody nerd, w nocy zaś potężny rycerz, który jednym cięciem odcina głowę smoka! Jednak wszystkie zasady i przebieg fabuły wyznaczał mistrz gry, czyli w skróci narrator.

Bohaterowie po planszy poruszali się swobodnie, jednak każdy ruch był losowy, ponieważ zależał od ilości oczek wyrzuconej na kościach. Do głównych zadań bohaterów należało podróżowanie, eksploracja, walka oraz oczywiście zbieranie doświadczenia. Brzmi znajomo co? Jeśli chcecie zobaczyć jak dokładnie wyglądały rozgrywki D&D możecie znaleźć wiele scenariuszy w sieci, a jeśli sami nie chcecie grać wystarczy obejrzeć serial Stranger Things, w którym to główni bohaterowie zagrywają się w omawiany tytuł.  Ogólnie rzecz biorąc „papierowe” RPG rozwijały się wraz z graczami. Powstawały nowe światy, nowe scenariusze oraz oczywiście nowe tytuły, które znacie na pewno z pecetowych odpowiedników.

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę!

Po ogromnym sukcesie papierowych RPG, przyszedł czas na rewolucję komputerową i przeniesienie rozgrywki na ekrany komputerów. Cóż to był na szał i podziw. Ukochane gry papierowe czy planszowe przeniosły się do komputera. Co ciekawe tutaj też kluczową rolę odegrał D&D, ponieważ większość mechanik została zaadaptowana z wersji piwnicznej do pecetowej.

Za przykład chciałbym wziąć grę, który na pewno każdy z was dobrze zna – Baldur’s Gate. Ta pozycja odcisnęła swoje szczególne piętno na polskich graczach, ponieważ jako pierwsza posiadała pełną polską wersję językową. Narratorem był Piotr Fronczewski, który zrobił niesamowitą robotę swoim głosem.

Jego cytat „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę” został już kultowy i jest pakowany do innych tytułów jako „easter egg”, żeby nie szukać daleko wystarczy zagrać w ostatniego Wiedźmina.

W każdym razie Wrota Baldura otworzyły oczy graczom, którzy szukali eksploracji, ciekawej fabuły i dobrej walki. Klasyczne RPG charakteryzowały się turowym systemem walki, ścianami tekstu do czytania oraz co najważniejsze ociekały klimatem. Wspomniany Baldur, Icewind Dale a nawet Fallout gościły na komputerach tysięcy graczy.

Wraz z rozwojem gatunek ulegał zmianom. Pierwsze Diablo zostało pionierem ewolucji RPG Wielu miłośników klasycznych erpegów, stwierdziło, że to profanacja – jednak mimo wszystko z biegiem lat zmiany zastosowane w pierwszym diablo zagościły w wielu tytułach na dobre. Zatem można stwierdzić, że RPG charakteryzują się różnorodnością pod każdym kątem. No właśnie za co więc kochamy ten gatunek?

Dla każdego coś dobrego

Pierwszą rzeczą, o której należy wspomnieć mówiąc o RPG jest zróżnicowanie światów. Fantazy przypominającej średniowieczne – proszę bardzo, to wspomniany Baldur, a nawet Diablo, może post apokalipsa? Też coś się znajdzie. Tutaj warto sprawdzić serię Fallout – jeśli jakimś cudem jej nie znacie i przy okazji Wasteland. Steampunk? Na pewno! Rzućcie okiem na klasyka Arcanum: Przypowieść o Maszynach i Magyi. Space Opera? Jasne, że tak, tu bezapelacyjnie trylogia Mass Effect, którą pokochał prawie cały gamingowy świat. Coś bez potworów z samymi ludźmi? Też znajdziecie – tu nowa produkcja Kingdom Come Deliverance, który oferuje najbogatszy system rozwoju postaci jaki można sobie tylko wyobrazić. Może coś bardzo mrocznego w stylu wiktoriańskim? To propozycja dla posiadaczy PS4 a mowa oczywiście o Bloodborne. Japonia i okres Sengoku? Jeszcze więcej! Jako propozycję mogę wam podać kolejną produkcję FromSoftware, czyli Sekiro: Shadows Die Twice. Piraci? Pillars of eternity II: Deadfire i trylogia Risen jeśli kiedyś zagrywaliście się Gothica.

Jak sami wiedziecie, każdy jest w stanie znaleźć odpowiednie uniwersum dla siebie. Różnorodność światów pozwala graczowi, na poznanie swoich upodobań. Światy przedstawione w role playach są zawsze bogate, pełne postaci niezależnych oraz ciekawych zakamarków do plądrowania.

Stworzę bohatera i więcej nie zobaczę jego twarzy!

Większość RPG pozwala graczowi na stworzenie swojego protagonisty, niektóre tytuły mają narzuconego głównego bohatera i to właśnie nim będziemy zwiedzać świat danego tytułu. Teraz skupmy się na tytułach, które pozwalają na tworzenie postaci.

To zawsze zaczyna się od nadania imienia, które będzie budziło grozę w przeciwnikach i będzie dobrze brzmiało w pieśniach pochwalnych śpiewanych przez bardów przy ognisku, czy w zatłoczonej karczmie. Drugi krok to wygląd postaci. Ahhh, niech w pierś uderzy się gracz, który nie spędził setek godzin przygotowując bohatera idealnego, którego twarzy i tak więcej nie zobaczy. Jednak mimo wszystko kreacja bohatera to kolejna wolność w wyborze.

Rasa, płeć, kolor skóry, włosów a nawet oczu, blizny, umięśnienie i wszystkie inne detale, które tworzą nasz awatar. Nowe produkcje dają graczowi jeszcze więcej możliwości, rozstaw oczu, wysokość brwi a niektórych produkcjach nawet rozmiar hmmmm…. umięśnienia. Gracz dziś jest rzeźbiarzem, który tworzy swoje dzieło zgodnie ze swoją fantazją. Ta fantazja zazwyczaj jest określonym planem. Stworzę Norda, który będzie walczył wielkim mieczem, a czasem rzuci jakiś czar. Stworzę małego elfa, który bez problemu będzie strzelał z łuku, otwierał zamki i okradał NPC. No właśnie to trzeci etap tworzenia postaci – wybieranie umiejętności. Tych zawsze jest masa, od umiejętności skradania, przez alchemię, zaklinanie, tworzenie, magię aż do obsługi broni. Każdy z was może stworzyć bohatera idealnego i wyśnionego – wystarczy spędzić kilka lat w kreatorze postaci. Chodź zdarzają się gry, które są inne. Za przykład wezmę Skyrim, czyli V część The Elder Scrolls. Tam nikt nie narzucał nam umiejętności, rozwijaliśmy je posługując się określonym orężem – to ciekawa propozycja rozwoju swojego bohatera.

Wolność w Eksploracji

Owszem, zdarza się tak, że musimy iść jak po sznurku, jednak coraz częściej zostajemy po prostu rzuceni w świat. Takie rozwiązanie, daje wiele frajdy, jeśli ktoś lubi lizać wszystkie ściany. Gry RPG oferują morze terenów do przebadania i przeszukania. Właśnie podczas eksploracji poznajemy całą historię świata, znajdując notatki dowiadujemy się szczegółów o historii lokacji czy nawet postaci, która tam pomieszkiwała. Takie zlepki informacji tworzą cudowną całość.

Moim zdaniem mistrzem w tej kategorii jest FromSoftware, które całą historię świata pokazuje nam w ukryciu i w domyśle. Wracając jednak do samej eksploracji po raz kolejny posłużę się przykładem Skyrim. Wychodzimy z jaskini a przed nami świat stoi otworem, to gdzie pójdziemy zależy tylko od nas i naszej zachcianki. Północ, południe, wschód i zachód. Kierunek nie ma znaczenia, bo na naszej drodze zawsze znajdziemy coś co można sprawdzić i splądrować. Oczywiście na początku można natknąć się na silniejszych przeciwników – to znak, że za wcześnie na tę lokację. Jednak mimo wszystko możemy sprawdzać te lokacje, które chcemy.

Z drużyną czy samemu?

To pytanie raczej do fanów klasycznego gatunku RPG. Te z rzutem izometrycznym i turowym systemem walki zazwyczaj każą nam zebrać drużynę. Jako gracz doceniam ten element, bo drużyna w pewnym stopniu jest ciekawą odskocznią od samotnego penetrowania lokacji. Oczywiście postaci, które zaciągniemy do swojej drużyny nie rzadko mają swoje ścieżki fabularne i powiązane z nimi zadania. Z drużyną zawsze można pogadać a czasem w walce przyda się wsparcie w postaci medyka czy strzelca. Historie postaci, zazwyczaj są ciekawe i zróżnicowane. Dzięki nim jeszcze lepiej poznajmy świat gry, a z czasem penetrujemy miejsca, o których istnieniu byśmy nie wiedzieli, gdyby nie wskazówki towarzyszy. Niektóre produkcje pozwalają nam na tylko jednego towarzysza z kolei jeszcze inne na całą kompanie zróżnicowanych klas.

Różnorodny oręż – jednoręki bandyta w grach!

Wybór złomu, którym się posługujemy jest ogromy. Niektóre tytuły takie jak np. Diablo pozwalają na używanie określonej broni tylko jednej klasie postaci, natomiast w innych produkcjach możemy stworzyć maga, który będzie także ciął mieczem. Istotnie jednak jest to, że oręż w erpegach możemy podzielić na określone rzadkości. Zazwyczaj są to przedmioty zwykłe, magiczne, rzadkie oraz oczywiście legendarne. To tyczy się także pancerzy i świecidełek, które zakładamy na naszego protagonistę. To co nam wypadnie zawsze jest losowe i chyba właśnie za te losowość kochamy ten gatunek. Ile razy zdarzyło się, że szliście po raz kolejny na bossa z nadzieją, że rzuci wam jakiś legendarny miecz, albo pancerz? Ba! nie mówiąc o jakimś elemencie z zestawu. To taki mały hazard, który zatrzymuje nas przed monitorem na jeszcze pięć minut, a później dziwimy się czemu za oknem jest już jasno.

Złom, skarby i tworzenie

Będąc przy wyposażeniu nie mogę nie wspomnieć o tonach złomu, które zawsze zbieramy po potyczkach albo podczas eksploracji. Graczy można podzielić na dwa obozy, tych, którzy zbierają wszystko i zawsze mają zapas, a bo jeszcze się przyda oraz na takich, którzy zjadają albo sprzedają wszystko co mają od razu.
Ten podział najlepiej widać w przypadków wszelakich mikstur. Właśnie, mikstury można znaleźć jednak można też je wyprodukować. Aby to zrobić trzeba mieć umiejętności oraz składniki. To wiąże się ściśle z eksploracją. Po co kupować, skoro można znaleźć? Jaskinie, opuszczone domy, ruiny zamków i twierdz to miejsca, gdzie gromadzą się wszystkie elementy potrzebne do craftingu oraz oczywiście złom…. tony złomu. Druty, butelki, deski, haki, liny i wszystko inne co można przerobić na materiały albo sprzedać jako śmieci. W każdym razie w grach jest tak, że wszystko leży i czeka na podłodze. Można też kupić – ale po co? Złoto czy inna waluta przyda się do ulepszenia ekwipunku, czy naprawy zużytego sprzętu. Crafting w grach stał się na tyle popularny, że wkłada się go wszędzie. Jednak moim zdaniem to fajna opcja, bo każdy może coś zrobić po prostu samemu. Zastanawiam się czy to nie uczy pewnej dozy ekonomii. Bo skoro kowal ma miecz po 500 monet, ja mogę zrobić go za 200 to czy nie lepiej zrobić to samemu i zaoszczędzić? To dotyczy także wszystkich ubiorów a nawet amuletów czy pierścieni. Do tego dochodzi jeszcze zaklinanie. Kilka chwil i sami zrobiliśmy magiczny topór. To cieszy chyba jeszcze bardziej niż znalezienie takiego magicznego złomu.

Fabuła i narracja

To właśnie tym stoją głównie gry z gatunków RPG. Po stworzeniu postaci, zawsze mamy klimatyczne wprowadzenie fabularne, które zapowiada nam z czym przyjdzie nam się teraz mierzyć. Fabuła często posiada wiele zakończeń, a co za tym idzie wiele misji posiada kilka możliwości rozwiązania, czy to kolejna wolność wyboru? Owszem, choć czasem jest złudną wolnością, bo deweloperzy tworząc grę niby dają nam możliwość wyboru, która w końcu i tak łączy się w jednym punkcie.

Wracając jednak do fabuły, to nasz bohater zazwyczaj okazuje się zbawcą światów i kimś kto jest alfą i omegą. Rzadko bywa tak, że jesteśmy kompletnie źli – no może w Fable. Narracja gry też bywa różna. Czasem mamy narratora – tak zdarza się najczęściej w przypadku klasycznych RPG, a czasem sami sobie jesteśmy narratorem, który obserwuje żyjący w około świat. Jednak mimo wszystko narracja jest kluczowym aspektem przedstawiania nam historii.

Do tego można dołączyć jeszcze dialogi. Te bywają różne, jednak mimo wszystko uwielbiam przysłuchiwać się temu co mają do powiedzenia NPC. Czasem jest to jedno zdanie, które powtarza się w około, a czasem to cudowne historie, które jeszcze bardziej przedstawiają nam świat, w którym aktualnie jesteśmy. Mówiąc o dialogach należy wspomnieć, o tym, że kiedyś mogliśmy „przegadać” bossa. W drugim Falloucie, głównych przeciwników można było pokonać dzięki umiejętności retoryki. Ta umiejętność była dodatkowo punktowana, przy okazji gracz poznawał jeszcze więcej smaczków. Niestety dialogi coraz częściej spłycane są do czterech konkretnych odpowiedzi, z których dwie są dobre, a kolejne dwie złe, albo po prostu nie korzystne. Szkoda, bo ten aspekt tworzył rozgrywkę jeszcze ciekawszą.

Wynieś, przynieś, pozamiataj

To czy gra nam pasuje czy nie jest określone tym jakim jest uniwersum oraz przez ekspozycję fabularną. Tak jak wspomniałem to fabuła w przypadku omawianego gatunku jest kluczowa. Jednak zaraz za nią, a może i wraz z nią poznajmy zadania poboczne. Wiele razy złapałem się na tym, że już dawno zostawiłem fabułę i robię wszystko co jest określone jako misje poboczne. Nie mówię oczywiście o odwiedzaniu wszystkich znaczników na mapie, bo to po czasie może stać się nużące. Jednak same zadania poboczne też mogą stać się kulą u nogi produkcji. Borderlands 2 w cudowny sposób zakpił z misji pobocznych. W misji Claptrap's Secret Stash, Claptrap nakazuje nam znaleźć i przynieść mu 139, 377 kamieni, zabić mini bossa, później znaleźć kilka rzeczy i zabić niszczyciela światów. Wszystko to po to, aby znaleźć skrytkę robota. Cóż aby ją znaleźć wystarczyło obrócić się o 180 stopni. To właśnie największa bolączka poboczniaków, kiedy musimy latać od znacznika do znacznika przynosząc coś NPC, bo tak bez konkretnego uzasadnienia.

Zdarza się, że misje poboczne mogą być na tyle angażujące, że porzucimy na chwile główny wątek przygody i wkręcimy się w coś zupełnie innego. Po raz kolejny wracam do Skyrim. Przecież misje od mrocznego bractwa moim zdaniem były na tyle angażujące, że śmiało można by było zrobić z nich osobną produkcję. Wiedźmin 3 zapisał się na kartach historii jako gra, która zrewolucjonizowała misje poboczne, te były angażujące i często posiadały swoją ścieżkę fabularną. Także za poboczniaki, też czasem kochamy RPG

Bestie i inne maszkary

Zróżnicowany bestiariusz to kolejny filar gier RPG. Kto z was chciałby ciągle walczyć z jednym typem przeciwnika albo z jedną rasą przeciwnika? Tak Mass Effect Andromeda patrzę na Ciebie. Zróżnicowanie przeciwników daje nam pewną świadomość, tego, że świat, w którym obecnie się znajdujemy jest wiarygodny. Utopce na bagnach, północnice na polach czy leszy w lesie. Poza tym różnorodność każe nam chociaż trochę skupić się na tym z kim walczymy. Zazwyczaj potwory mają określone słabości oraz oczywiście odporności, więc gracz musi dobrać odpowiedni rynsztunek do walki. Poza tym sprawdzając bestiariusz dowiemy się naprawdę ciekawych rzeczy na temat maszkar, które spotkamy na swojej drodze.

System walki

Walka to czwarty filar gier cRPG. Może być turowy z punktami akcji, albo taki jak w hack and slash. Tu wybór zależy już od gracza i jego upodobań. System turowy pozwala na pewne planowanie swoich działań, natomiast typowy akcyjniak powoduje, że czujemy się jak gladiator, który swoim mieczem przetnie wszystko co stanie mu na drodze. Te rozwiązania są skierowane do określonych odbiorów, którzy tak naprawdę wiedzą czego chcą. Oczywiście turowy system walki nie pasuje do Wiedźmina, a coś podobnego miało miejsce w pierwszej części gry od CDP Red. Ten system został znienawidzony przez graczy i wielu uważa go za największy minus tej produkcji. Jednak trudno wyobrazić sobie Wasteland, czy Pillars of Eternity bez turowego sytemu walki.

Dźwięki świata i obraz reszty

Te dwa elementy, zawsze są dopasowane do produkcji, z którą się spotykamy. Zacznę od muzyki. Przypomnijcie sobie muzykę w Tristram w pierwszym Diablo, albo muzykę podczas walki w Wiedźminie 3, to utwory, które zapadają w pamięć i tworzą ogół świata przedstawionego. Tristram bez swojej muzyki nie było by tym samym miasteczkiem, jak nie wierzycie polecam sprawdzić. Jest jeszcze przecież grafika, wcale nie chodzi o oprawę a o drobnostki, detale, które tworzą całość. Wygląd menu głównego oraz interface. Ten zawsze pasuje swoim klimatem i nigdy nie odbiega od całości. Te dwa elementy zawsze tworzą coś na co wpływa immersje produkcji, a im jej więcej tym lepiej dla graczy.

Sztuka wyboru, czyli wolność!

Gry RPG możemy podzielić na kategorie od japoński JRPG, przez Hack and Slashe, aż do MMORPG. Wśród tego gatunku naprawdę każdy gracz znajdzie coś za co pokocha określony podgatunek. Jednak moim zdaniem, my gracze kochamy ogólnie RPG za wolność, za to, że możemy robić wiele rzeczy jak nam się podoba od tworzenia postaci, wybierania specjalności aż po wolną eksplorację. Każdy z nas lubi wolność, każdy z nas lubi mieć wybór, dlatego właśnie kochamy RPG i będziemy je kochać jeszcze długo.

Autor: Mateusz Jamroz

John Novak - Odjechane grzebienie!

Polonez, Syrenka, Warszawa, Maluch i Duży Fiat - kultowe, oldschoolowe, sentymentalne modele samochodów, przywołujące najmilsze chwile z dzieciństwa. Czy oprócz karoserii mogą kojarzyć się z czymś jeszcze? A gdyby tak mieć każdy przy sobie w kieszeni? I gdyby każdy był pomocny w ujarzmianiu brody? A w dodatku służył jako otwieracz? I był wyjątkowo wytrzymały? Niemożliwe? Posłuchajcie, co ma Wam do powiedzenia John Novak. Grzebienie do brody zaczynają być coraz bardziej popularnym gadżetem, ponieważ posiadanie samej brody jest bardzo trendy wśród męskiej płci. Nie bez powodu barber shopy są już stałym elementem usługowej mapy miast.

Dlaczego zadowolą każdego brodacza?

John Novak zaprasza do świata, w którym nic nie jest oczywiste, a to, co wydaje się znajome pryska jak bańka z pianki do golenia, tuż po pierwszym zetknięciu się z kolekcją. Przede wszystkim liczy się detal, który wyróżnia przedmiot spośród wielu innych. Historia powstania grzebieni w kształcie polskich samochodów z czasów PRL-u ma swój początek we wspomnieniu dziadka, który z namaszczeniem pielęgnował włosy, brwi i zarost. Jednak jego grzebienie były plastikowe i czas powodował ich naturalną śmierć. Dziadek dbał również o wygląd pojazdów, które posiadał – Małego i Dużego Fiata. Stąd połączenie bestsellerowej linii samochodów z ząbkami, które dbają o męski wygląd.

Jeszcze NIKT nie wymyślił 'takich' grzebieni do brody

Bardzo wytrzymałe – takim mianem mogą się pochwalić grzebienie od Johna Novaka. Zrobione z metalu, który jest odporny na korozję, a więc rdza ich nie pożre. Odporne na minusowe temperatury i na żar lejący się z nieba. Wycięte laserem plazmowym i ręcznie szlifowane. Poddane fazowaniu, a więc przyjemne w dotyku. Z wypalanym logo, które się nie zetrze. Stalowe grzebienie, które można podarować następnym pokoleniom. Na pewno nie utkną na strychu wśród rzeczy nienadających się do użytku.

Gadżet na zawsze, jest pragmatyczny i może mieć wartość sentymentalną

Grzebień to nie wszystko. Dlaczego nie połączyć dwóch gadżetów w jedno? Myśląc o mężczyznach i ich potrzebach, naturalnym wydało się dołączenie do rzeczy noszonej w kieszeni, otwieracza do butelek. Szybki zaczes plus sprawne usunięcie kapsla? Tak trzeba żyć. Po co utrudniać skoro można ułatwić sobie codzienność.

Takim oto sposobem klasyczna linia pojazdu z ząbkami zyskała otwieracz w kształcie przedniego koła

To jest polski produkt. Każdy etap tworzenia grzebieni dzieje się w Polsce. Pomysłodawca marki to Tomek - Zielonogórzanin. Jego prawa ręka Agata to projektantka, która pomysły przekuwa w projekty i je rysuje. Grzegorz dba o materiał, z którego są wykonane grzebienie, a także o szlify i wykończenie. Cały proces technologiczny odbywa się w kraju. Można jeszcze dodać, że każdy zakupiony grzebień jest ręcznie pakowany przez Tomka w kartonowe etui, które jest wkładane do szarej koperty, a ta następnie do kartonowego pudełka. Jakość opakowania także ma znaczenie.

Grzebień na całe życie oraz idea zero waste

Posiadając grzebień od Johna Novaka masz poczucie wyjątkowości. Masz gadżet, który jest inny niż wszystkie. Nie uczestniczysz w masowym konsumpcjonizmie, bo inwestujesz w designerski przedmiot codziennego użytku, stworzony z potrzeby serca i z pasji. Szukasz unikatowego prezentu dla znajomego brodacza? Chcesz sprawić radość kolekcjonerowi męskich gadżetów? A może zaskoczyć kogoś, kto nie posiada brody, ale jeździł klasykiem z tamtych lat? Nie ma na co czekać. John Novak udowadnia, że jakość może iść w parze z pomysłem. Pokazuje, że męskie serca choć silne jak stal to wrażliwe na historie, które przypominają o tym, co najważniejsze i bez daty ważności.

Autor: Kalina Patek

Botanista Cocktail Bar – Powrót do natury!

Kultura picia koktajli w Polsce przeżywa obecnie nieMały renesans. Branża ślubna wypromowała zawodowych barmanów, specjalistów od pokazów flair i dobrej zabawy, ale z czym kojarzy Wam się słowo koktajl? Z drinkiem? Z bólem głowy? Niestety wielu nam kojarzy się z palemką, słodkimi syropami, sokami z hurtowni i wykręconą twarzą.

Zgadnijcie, jak mocno wryło nas w ziemię, kiedy odkryliśmy pierwszy zielonogórski Cocktail Bar Botanista. Wydawałoby się, że o dobrych markach wiemy już to i owo, aczkolwiek po raz kolejny spotkało nas pozytywne zaskoczenie. Botanista to zdecydowany powrót do korzeni zawodowego barmaństwa oraz kultury picia koktajli.

Naturalność na pierwszym miejscu!

Cofnijmy się na chwilę w czasie. Przed wojną, Polska była pięknym i bardzo otwartym krajem. Austriacy przyjeżdżali na kawę do Warszawy, a barmaństwo była na bardzo wysokim poziomie. Niestety kolejne dziesięciolecia i komuna sprawiła, że sztuka barmańska oznaczała tyle, co pseudo drinki i tanie koktajle. Zawód barmana zatracił naturalność, z której zasłynął, a tym samym, cały polot. Na szczęście powolutku wracamy do korzeni.

Botanista Cocktail Bar to coś więcej niż miejsce! Chodzi o doświadczenie i podejście do nas, wymagających klientów – odkrywców!

Ludzi znudzonych ‘whisky z kolom’ i wściekłymi psami’. Oczywiście w menu znajdziemy autorskie koktajle i wyśmienite klasyki, jak Pinacolada czy Vesper martini, ale warto się zagłębić w samą ideę lokalu.

Nazwa Botanista pochodzi od słowa Botanicals, czyli naturalnej esencji pochodzącej z roślin i przypraw, stosowanych w branży kosmetycznej oraz przy produkcji uwaga… ginu! Tak! To właśnie gin ugina półki w zielonogórskim cocktail barze, a założyciele nie ukrywają swojej fascynacji tym trunkiem… no i ananasami ;)

Po drugie... ludzie!

Wystrój jest piękny, a lokal jest pełen zieleni i naturalnych akcentów. Botanista to stosunkowo niewielki bar, ale właśnie w tym tkwi jego urok. Stoliki noszą nazwy najsłynniejszych koktajli w historii, a miejsca przy barze są zawsze oblegane. Nie dlatego, że to miejsce na użalanie się nad sobą, ale dlatego, że ekipa tworząca to miejsce jest wyjątkowa.

Ludzie stojący za barem to czysta energia, uśmiech i profesjonalizm. Od pierwszej chwili mamy wrażenie, ze spotykamy swoich starych przyjaciół

To jest właśnie sekret dobrego baru, restauracji lub pub’u. Ludzie! To do nich mamy numer w telefonie, to z nimi rozmawiamy i z nimi żartujemy i to dla nich wracamy.

Koktajle na najwyższym poziomie

Oczywiście pyszne, wyważone, świetnie skomponowane i pięknie podane. W każdej pozycji widać pasję i zaangażowanie ludzi za barem. Zdecydowanie warto pochylić się nad autorską kartą, ponieważ założyciele baru to doświadczeni barmani z wieloletnim doświadczeniem. Wszystkie syropy, cordiały, infuzje i maceraty tworzone są na miejscu z naturalnych i świeżych składników. To właśnie dlatego wypijesz tu najlepszy Sour w mieście, rozsmakujesz się w prawdziwej Pinacoladzie i spróbujesz jednego z najlepszych przepisów na Penicillin Cocktail. Odwiedziliśmy to miejsce już kilka razy i nasze Top 5 wygląda następująco:

1. Mary Pickford
Absolutna klasyka. Zrównoważony, wytrawny, a zarazem słodki. Podawany w pięknej, klasycznej szampanówce.

2. Mango Paradise (koktajl autorski)
Orzeźwiający, z delikatną pianką, idealna propozycja na początek!

3. Chic Fizz (koktajl autorski)
Mocno schłodzony, świeży, aromatyczny – można pić bez końca!

4. Pinacolada
Klasyczna pozycja, która w naturalnym wydaniu pokazuje przepaść pomiędzy amatorami, a zawodowcami. Zdecydowanie najlepsza Pinacolada, jaką mieliśmy okazję spróbować!

5. Panama (koktajl autorski)
Coś dla fanów słodyczy, ale tej w wydaniu premium. Koktajl świetnie zbalansowany, tak naprawdę lekki, zwieńczony kulką Rafaello. Niebo!

Jeżeli jesteście z Zielonej Góry lub okolic to koniecznie zróbcie sobie rezerwacje. Zróbcie sobie prezent i odkryjcie kulturę picia koktajli. Znajdziecie tu wspaniałych ludzi, którzy sprawią, że zapomnicie o nudzie i bólu głowy na drugi dzień.

 

 

 


Zdrowie psychiczne w zamknięciu

Temat zdrowia psychicznego jest zazwyczaj tematem tabu. Przynajmniej w Polsce. Stany lękowe, depresyjne, nerwice… rzadko kiedy można mówić o nich otwarcie. Rzadko w którym gronie. Po kilku miesiącach siedzenia w domu z powodu pandemii koronawirusa pojawia się realny problem. Nie tylko z tym, że na spotkania przez Zooma czy inne narzędzie do telekonferencji mało kto zakłada spodnie lub wyskakuje z domowych dresów (bo nie widać). Chodzi o zamknięcie, niewidoczne zagrożenie i realne problemy, które to może powodować. Tak: na przymusowej kwarantannie możesz nabawić się problemów ze zdrowiem psychicznym. Jak pokazują badania – nawet zespołu stresu pourazowego (PTSD).

Dlaczego #zostańwdomu MOŻE być problemem?

Niezależnie od tego, jak bardzo uważasz się za osobę introwertyczną – ludzie są zwierzętami stadnymi. Potrzebujemy innych ludzi wokoło żeby dobrze funkcjonować. To dobrze znany fakt. Teraz – gdy każdy, kto może powinien zostać w domu – ten kontakt z bliskimi, znajomymi czy przyjaciółmi jest zaburzony. Po prostu go nie ma. Pół biedy, gdy mieszkasz z kimś: rodziną, przyjaciółmi, dziećmi (chociaż to też może być problem, do czego przejdę dalej). Gorzej jeśli mieszkasz sama lub sam i kolejne tygodnie siedzenia w czterech ścianach (bo pobiegać też nie za bardzo jest jak, siłownie mają ograniczenia, a w parkach i lasach są tłumy ludzi).
Wtedy samotność – to bo ona jest winna – potrafi dać w kość.

I wielu osobom daje.

Badania przeprowadzone na osobach poddanych przymusowej kwarantannie w czasie epidemii SARS w Kanadzie pokazują, że u prawie 30% osób w zamknięciu stwierdzono objawy depresji, stanów lękowych i zespołu stresu pourazowego. 30%. Te badania potwierdzają inne artykuły naukowe (przegląd znajdziesz w „The Lancet”). Ale zaraz – możesz spytać – jak to? Przecież to tylko siedzenie w domu! No właśnie – nie do końca.

siedzenie w domu, A zdrowIE (psychiczne)

W języku angielskim depressed oznacza ogólnie – złe samopoczucie, spadek formy. W języku polskim odpowiednikiem jest chandra. Jeśli mówi się o depresji, w angielskim jest to jasne: I have a depression. Mam depresję – tak samo jak kurzajkę na stopie. W Polsce trudno się mówi o kłopotach ze zdrowiem psychicznym, chociaż często to takie same problemy jak katar, korzonki czy alergia. Po prostu – organizm źle działa. Właśnie takie złe działanie może być problemem jeśli siedzisz zbyt długo w domu. Problemem okazuje się nie to, że zalegasz na kanapie, zagryzasz chipsami i ogółem – rośnie brzuch i spada akceptacja dla tego, co pokazuje wskaźnik wagi. Problemem jest sama izolacja. Zaburzenie rytmu dnia, zmniejszenie kontaktu z innymi osobami, ograniczenie wychodzenia z domu, niepokojąco wysokie kary za złamanie zakazów dotykających codziennych czynności (bieganie, spacery po parku) czy samo zachowanie odstępu w przestrzeni publicznej – to może realnie powodować problemy. Do tego niewidzialna choroba, która może przejść bez objawów (jak pokazują badania – nawet u 80% osób), ale jeśli dopadnie kogoś z grupy ryzyka (osoby starsze lub schorowane) – może być skrajnie niebezpieczna. To kolejne źródło powodów – skoro nie masz objawów, to czy warto odwiedzać rodziców, dziadków czy starszych członków rodziny? Czy to bezpieczne? A może: to po prostu – niebezpieczne?

Badania pokazują, że to właśnie poczucie zagrożenia zarażeniem najbliższych było problemem dla wielu osób zamkniętych w przymusowej kwarantannie.

Bały się one, czy nie zaraziły swoich najbliższych, zwłaszcza tych z grupy ryzyka. Nawet jeśli te obawy były bezpodstawne, to odciskały silne piętno na dużej części badanych. Lęk, poczucie beznadziei oraz bezwolność (czyli – brak wpływu na rzeczywistość) – to one dawały najbardziej w kość. Jednak teraz – nawet po zniesieniu wielu obostrzeń dotyczących wychodzenia z domu – pozostaje jeszcze jeden, bardzo istotny problem dotyczący odosobnienia w czasie pandemii. Kiedy to się wszystko skończy?

Wiadomo gdzie był początek, Ale kiedy będzie koniec?

WHO ogłosiło pandemię 11 marca 2020. Niedługo później w Polsce zamknięto przedszkola i wprowadzono dosyć restrykcyjne przepisy dotyczące wychodzenia z domu, zebrań, itp. Od miesiąca chodzimy w maseczkach. Płyny antybakteryjne na bazie alkoholu stają się chodliwym towarem i kosztują… wiele razy więcej niż przed 11 marca. Jednak pozostaje istotne pytanie: kiedy to się skończy? W filmach katastroficznych (Contaigon, Outbreak) wiadomo, że zazwyczaj cała pandemia skończy się w hollywoodzkim stylu – wynalezieniem szczepionki czy lekarstwa przez heroicznych amerykańskich lekarzy. Wzruszające podsumowanie filmu, napisy końcowe. Tylko życie to nie film. I naprawdę – nie wiadomo, kiedy problemy z koronawirusem się skończą. Wiadomo: wynalezienie bezpiecznej szczepionki lub bezpiecznego lekarstwa na koronawirusa znacznie przyśpieszy nasz powrót do normalności. Jednak o bezpiecznych i skutecznych środkach na COVID-19 jeszcze za dużo nie wiadomo. Najskuteczniejsze okazuje się utrzymanie dystansu, zostanie w domu i regularne mycie dłoni. Ta niepewność też może szkodzić zdrowiu psychicznemu – zarówno osób, które mogą zostać w domach (i pracować zdalnie), jak i tych, które muszą każdego dnia pracować i stykać się z ludźmi (na przykład obsługa sklepów).

Siedzę z rodziną w domu. Jest ok!?

Również siedzenie w domu z rodziną może prowadzić do poważnego pogorszenia się nastroju i kondycji psychicznej. Sam pracując w domu z synem wiele razy brałem go na kolana w czasie telekonferencji zespołowych. W czasie wielu telekonferencji słyszałem dzieci kolegów i koleżanek z pracy w tle czy widziałem je, jak przebiegały w kadrze.
To coś absolutnie normalnego. Tylko takie siedzenie w czterech ścianach może powodować spore problemy – zwłaszcza po dwóch czy trzech tygodniach siedzenia. Co dopiero po trzech miesiącach. Rośnie ilość drobnych rzeczy, które mogą denerwować; kolejny kubek zostawiony gdzieś na parapecie może być tym jednym za wiele. Nawet w najbardziej zgodnych rodzinach czy związkach. Do tego dochodzi opieka nad dziećmi, rozbicie rytmu życia rodzinnego i jego wyższa intensywność. To może powodować zmęczenie emocjonalne i psychiczne, a w efekcie – prowadzić do znacznych spadków nastroju lub pojawienia się poważniejszych zaburzeń i chorób psychicznych. Po prostu – nie wiadomo, kiedy wszystkie restrykcje chroniące przed koronawirusem się skończą.

Grupy ryzyka – kogo może dotknąć PTSD w czasie pandemii?

Najbardziej zagrożone kłopotami ze zdrowiem psychicznym w czasie pandemii są osoby, które już wcześniej miały z nim kłopot. To wcale nie oznacza, że jeśli nie pojawiły się u Ciebie nigdy wcześniej takie problemy, to nie pojawi się coś teraz. Zmęczenie, poczucie odosobnienia i izolacji mogą powodować całą masę problemów – nawet jeśli mówisz sobie, że „e, przecież introwertyków to nie rusza”. Niepewność, natłok informacji czy problemy z pracą – to potrafi zaburzyć poczucie bezpieczeństwa, a od tego naprawdę niedaleko do pojawienia się pierwszych problemów ze zdrowiem psychicznym. Co ważne – zagrożone są też osoby aktywnie wychodzące – członkowie służb (zdrowia, mundurowi – jeśli to czytacie: dziękuję za to, co robicie), pracownicy sklepów czy kierowcy komunikacji miejskiej – coraz częściej pojawiają się głosy, że dotyka ich społeczny ostracyzm. Po prostu: ich sąsiedzi się ich boją. Nawet jeśli ten strach jest absolutnie irracjonalny, to może powodować poważne poczucie odosobnienia – nawet wśród najbliższych.  A od takiego poczucia jest naprawdę tylko krok do pojawienia się problemów ze zdrowiem psychicznym. Do tego dochodzi poczucie zagrożenia chorobą – jej symptomami i zachowaniami, które jej towarzyszą. Nawet nie chodzi o to, że coś złapię i zachoruje. Chodzi o to, że mogę zarazić kogoś, kogo kocham, a jest w grupie ryzyka.

We wspomnianych badaniach z Kanady pojawia się przerażający wniosek – 30% osób objętych kwarantanną miało objawy zespołu stresu pourazowego (PTSD – post-traumatic stress disorder). Reagowali bardzo źle na zamknięcie w pomieszczeniach, kichanie, kaszel czy dmuchanie nosa – rzeczy, które albo towarzyszyły im przez wiele dni w zamknięciu, albo kojarzyły się jednoznacznie z objawami SARS. Pojawiał się u nich po prostu lęk. Lub – jak to nazywa psychologia – stany lękowe. Ich pojawienie może wiązać się też z utratą kontroli nad sytuacją wokół nas – nie wiadomo, kiedy to się skończy; nie wiadomo, kto choruje; nie wiadomo, czy już jest bezpiecznie. I tak dalej. To błędne koło niepewności i (nie)spełnionych nadziei.

Co zrobić, żeby się nie dać?

Badania, do których cały czas się odwołuję, wskazują też sporo spostrzeżeń na temat tego, co pomaga zdrowiu psychicznemu w czasie pandemii i zamknięcia. Kontakty z najbliższymi – nawet przez komunikatory czy wideo-rozmowy, unikanie nadmiaru informacji czy doniesień z niesprawdzonych źródeł – to tylko kilka z zalecanych przez specjalistów rzeczy, które można zrobić dla swojego zdrowia psychicznego w czasie pandemii. Zachowanie aktywności fizycznej, znalezienie konstruktywnych „zapełniaczy czasu” czy utrzymanie konkretnego rytmu dnia – nawet w zamknięciu i nawet na home office – znacznie pomagają w utrzymaniu kondycji psychicznej. Jasne, wygodnie jest brać udział w telekonferencjach zespołowych w ulubionym dresie domowym, jednak założenie normalnych spodni czy spódnicy i przygotowanie się do pracy jak do pracy daje realne poczucie normalności. Nawet w domu. Jest dostępna ogromna ilość zasobów – filmów, seriali, książek, audiobooków, podcastów czy kursów – które pomogą Ci zapełnić konstruktywnie czas pandemii. Jeśli zauważasz u siebie jakieś problemy – możesz skorzystać z pomocy. To nic wstydliwego. Jeśli czujesz się gorzej psychicznie, to zawsze możesz porozmawiać ze specjalistą. Pomyśl o swoich niepokojach, jak o jakiejkolwiek innej chorobie – czy aby na pewno warto chodzić z objawami zapalenia oskrzeli? To może skończyć się źle. Możesz przechodzić, może rzucić się na płuca, może rzucić się na serce. Może być źle. Po prostu. Tymczasem: trzymam za Ciebie (i za siebie) kciuki. Razem damy radę.

Autor: Bartosz Raducha

Peugeot 2008 – Nie było zaskoczenia… jest świetny!

To pierwszy model spod szyldu lwa, który mamy okazję zaprezentować na The ARQ. Dzięki salonowi Peugeot Wojciechowski Zielona Góra, z nowym 2008 spędziliśmy dłuższy weekend i… tak, jak myśleliśmy… jest świetny!

ORIGINE, czyli GENEZA

Francuska marka zawsze stawiała na wzornictwo. Ciężko odnieść się do konkretnego rocznika lub modelu i stwierdzić jednoznacznie, że któryś z nich był po prostu nudny. Jednak w 2012 roku nastąpił naszym zdaniem pewien przełom. Zaprezentowano model 208, który wprowadził nową jakość, stylistykę i rozdział w historii marki. Ciekawostką jest, że w tym samym roku marka otworzyła innowacyjne studio projektowe Peugeot Design Lab, które skupiało się na innych sektorach branży.

Rynek zaczął się zmieniać, a popularność na miejskie SUV’y diametralnie wzrosła. Pierwszy 2008 był w pewnym sensie przetarciem drogi i podniesionym 208, natomiast trzeba przyznać, że odniósł niezaprzeczalny sukces sprzedażowy. Naszym zdaniem marka Peugeot prowadzi konsekwentną politykę rozwoju, oferując innowacyjne rozwiązania i oryginalną stylistykę, co przekłada się na liczne sukcesy w ostatnich latach. Nowy 2008 jest wypadkową tych wszystkich działań, co sprawia, że jest samochodem przemyślanym, pięknym i nadzwyczaj kompletnym. Dlaczego? No właśnie…

DESIGN, DESIGN, DESIGN!

Po raz kolejny design! Nowy 2008 jest po prostu zjawiskowy. Mieliśmy okazję testować wersję GT Line z silnikiem PureTech 130 S&S M6 i w kolorze Orange Fusion. Przód auta to dostojny grill z logo marki i charakterystycznymi reflektorami przypominającymi kły. Niestety często się zdarza, że miejskie SUV’y mają zaburzone proporcje, ponieważ bryła, miejsce wewnątrz oraz przestrzeń bagażowa to jedno, a płyta podłogowa, na której bazują to drugie. Tutaj nie ma o tym mowy! Nowy 2008 to piękne, ostre linie, przetłoczenia, dynamiczna sylwetka i chyba najpiękniejszy 'tył' w swojej klasie.

Każdy zabieg stylistyczny sprawia, że mamy wrażenie auta większego lub znacznie droższego. Brawo Peugeot!

Nie zabrakło również detali. Czarny dach, minimalistyczny pattern ukryty w słupku C, nazwa marki wewnątrz tylnego klosza reflektorów, symbol modelu umieszczony w centralnym miejscu maski oraz trójwymiarowy grill, który w zależności od padającego światła, jest czarny lub błyszczy chromowanymi elementami. To właśnie dzięki tym mały smaczkom utożsamiamy się z daną marką, lubimy swój nowy samochód i spoglądamy na niego zaraz po odejściu.

W ŚRODKU… PRZYSZŁOŚĆ!

Tutaj moglibyśmy napisać esej. Mieliśmy okazję zasiadać już za kierownicą kilku wyjątkowych aut, natomiast najnowsza wersja kokpitu marki Peugeot jest fenomenalna. Od pierwszej chwili mamy wrażenie prowadzenia konceptu, który został dopuszczony do ruchu cywilnego, a jednak wszystko tu po prostu działa! Kompaktowa kierownica, która jest już znakiem rozpoznawczym marki, daje wrażenie sterowania nowoczesnego pojazdu. Zegary są umieszczona ponad jej linią, ale to wygoda użytkowania jest tutaj na pierwszym miejscu. To rozwiązanie sprawia, że prowadzenie pojazdu nie męczy i daje mnóstwo frajdy.

Wewnątrz, tzw. ‘analogowy’ użytkownik, może czuć się przez chwilę nieswojo, natomiast nie ma mowy tu o nudnym pragmatyzmie. Design wnętrza nowego 2008 to w dużej części ‘state of the art’ ergonomii

Deska rozdzielcza po raz kolejny została ‘wyczyszczona’ i znajdziemy tu jedynie to, co jest potrzebne. Podobnie jest z i-Cockpit® 3D, czyli cyfrowymi zegarami, które tym razem, wyświetlają informacje w trójwymiarze. Po prawej stronie pojemnościowy ekran HD o przekątnej 10’’, przyciski skrótów niczym z kokpitu samolotu, pokrętło 'Volume' i to wszystko. Bez wątpienia trzeba się tu kilku rzeczy nauczyć, ale po krótkim czasie okazuje się, że przyszłość jest naprawdę ekscytująca.

A co z wygodą? Znajdziemy tu piękną szarą tapicerkę z kontrastowymi przeszyciami, deskę rozdzielczą wykonaną z oryginalnych i miłych w dotyku materiałów, skórzane elementy oraz efektowne oświetlenie ambient. Miejsca jest znacznie więcej, niż się wydaje, a fotele są imponująco wygodne. Bagażnik posiada niski próg załadunku i około 430 litrów pojemności. Jeżeli w miejskim 208, cztery dorosłe osoby mogą być już małym wyzwaniem, tutaj mogą podróżować już w pełnej wygodzie.

Spodobały nam się również szczegóły w postaci kontrastowej ‘czerwieni’ podświetlenia przycisku hamulca postojowego, dzięki czemu nie da się o nim zapomnieć, zgrabne miejsce na umieszczenie dłoni przy ekranie systemu infotainment, co wyraźnie poprawia jego obsługę oraz ikony kierunkowskazu, które wyświetlają się na trójwymiarowym elemencie… deski rozdzielczej ;)

TURBO PAZUR

Będziecie bardzo zaskoczeni, co potrafi trzycylindrowy silnik o mocy 130 KM. Oczywiście mamy tutaj zakres obrotów, które bez turbo potrzebują krótkiej chwili na obudzenie, natomiast później czekało na nas pozytywne ‘WOW’. Nowy 2008 jest autem zwinnym, nie czuć w nim jego rozmiarów, a układ kierowniczy działa bardzo precyzyjnie. Oczywiście mając na uwadze nasze ego, opcja sport była włączona przez 90% testu, ale nawet przy tym ustawieniu, jednostka napędowa potrafi być bardzo oszczędna. Nie ma co ukrywać, silniki PureTech są jednymi z najlepszych. Nie sprawiają wrażenia ‘wyżyłowanych’.

PODSUMOWANIE

Bardzo ciężko jest tu się do czegoś przyczepić. Nowy 2008 jest jednym z najlepszych samochodów w swojej klasie, a to znaczy, że jego wersja elektryczna będzie jeszcze bardziej ekscytująca dla fanów elektromobilności. Miejski SUV od Peugeot jest świetnym przykładem ewolucji marki oraz doskonałym przykładem uniwersalności. Znajdziemy tu oryginalne wzornictwo, świetne jednostki napędowe, komfortowe zawieszenie oraz przestronne wnętrze. Model 2008 zdecydowanie zostanie w naszej pamięci na długo!


#zostańwdomu, ale pójdź do lekarza, czyli telemedycyna w czasach pandemii

Czy wiesz, czym jest telemedycyna? To w praktyce konsultacje lekarskie na odległość, które są tak stare, jak umiejętność w miarę szybkiego komunikowania się za pomocą listów, telefonu czy znaków dymnych. Rozmowy z lekarzem o zdrowiu przez Skype czy Zooma to tylko część możliwości, które daje telemedycyna. Zwłaszcza teraz – kiedy przychodnie są zamknięte dla większości pacjentów, a jednak trzeba czasem przedłużyć receptę lub skonsultować się z lekarzem, bo nawet w czasie pandemii – dalej chorujemy. Na normalne choroby.

Polskie prawo do tej pory było dosyć nieprzyjazne telemedycynie, ale ostatnio – zwłaszcza w obliczu pandemii – zaczyna się luzować. I to na korzyść telemedycyny. Czy oznacza to, że do lekarza nie trzeba będzie już chodzić, a wystarczy… zadzwonić?

Lekarz na telefon, lekarz w formularzu medycznym, lekarz na odległość

Telemedycyna stała się naprawdę popularna w USA i ten kraj uznaje się za kolebkę tej dziedziny leczenia. Sposoby prowadzenia konsultacji medycznych na odległość są rozwijane w praktyce od lat 60. XX wieku i silnym impulsem do ich rozwoju stały się… loty w kosmos. W końcu trzeba było jakoś monitorować stan zdrowia kosmonautów. Jak pewnie się domyślasz – te rozwiązania szybko zeszły z orbity na ziemię.

W Europie rozwiązania telemedyczne od lat działają prężnie na terenie Wielkiej Brytanii – tam też jest zarejestrowanych wiele przychodni online

Polska nie błyszczała do tej pory jako szczególny prekursor usług telemedycznych – nad Wisłą działało kilka przychodni online, niektóre z prywatnych sieci placówek medycznych oferowały usługi telemedyczne, jednak zazwyczaj był to tylko dodatek do świadczonych usług. Specjalne budki PZU czy możliwość rozmowy z lekarzem przez Skype, czy inny komunikator w ramach pakietu LuxMed – nic szczególnie rewolucyjnego, po prostu rozładowanie kolejek w przychodniach. W Polsce działają też przychodnie online, opierające się o zestandaryzowane formularze medyczne – dimedic.eu czy Lloyds Pharmacy. Nie oszukujmy się – do niedawna nie było tego za wiele, a na pewno nie w ramach publicznej opieki zdrowotnej. Jednak i to się zmieniło.

Telemedycyna w Twojej przychodni. Rodzinnej!

Pod koniec marca tego roku NFZ zapowiedział duże zmiany w świadczeniu usług telemedycznych w Polsce. Dofinansowanie wprowadzenia usług telemedycznych, większa elastyczność przepisów i przede wszystkim – wprowadzenie usług telemedycznych w ramach działań przychodni Podstawowej Opieki Zdrowotnej (POZ). Obok czegoś takiego nie da się przejść obojętnie. Okazuje się, że wśród zaleceń i opinii pojawiających się w wypowiedziach przedstawicieli polskiego Ministerstwa Zdrowia i Narodowego Funduszu Zdrowia telemedycyna pojawia się jako praktyczne rozwiązanie na trudne czasy pandemii. Pomaga chronić personel medyczny, pacjentów z grupy ryzyka… i nie tylko.

Dzwoni lekarz do pacjenta albo pacjent do lekarza

Powiedzmy, że potrzebujesz konsultacji lekarskiej, bo – załóżmy – złapało Cię jakieś paskudne przeziębienie. Leci Ci z nosa, gorączka nie jest dotkliwa, ale łamie Cię w kościach i ogółem – jest niedobrze. Do pracy zdalnej na pewno się nie nadajesz. Za to przydałoby Ci się pewnie zwolnienie lekarskie, jakieś łagodne leki i ogółem – porada lekarza, który diagnozuje setki takich przypadków rocznie. Lepiej nie pokazywać się w przychodni, bo nie dość, że możesz złapać coś jeszcze do kolekcji, to jeszcze możesz zarazić personel.

Albo innych pacjentów.
Więc – dzwonisz.

Umawiasz się na rozmowę z lekarzem; lekarz dzwoni do Ciebie, prowadzi wywiad medyczny i – jeśli wszystko jest jasne – stawia diagnozę, daje zalecenia, czasem wystawia receptę lub jeśli trzeba – zwolnienie lekarskie. Bez czekania w kolejkach, bez wychodzenia z domu. Jeśli lekarz ma jakieś wątpliwości lub chciałby Cię zbadać osobiście, to oczywiście – może Cię zaprosić na wizytę do przychodni.

Jednak większość przypadków – powszechnych i oczywistych – da się zdiagnozować na odległość. Podobnie jak przedłużyć receptę na niektóre leki, które przyjmujesz od dawna (na alergię, czy coś). Bo po takie recepty też trzeba było często iść do przychodni i naczekać się swoje. A tu – teraz – wystarczy telefon.

Jest idealnie? Na pewno nie, ale jesteśmy krok bliżej do stanu „działa”

Piszę ten tekst trochę z perspektywy własnego zdziwienia i zaskoczenia. Mój syn ma alergię i kiedy potrzebowałem dla niego recepty na hitaksę, to okazało się, że wystarczy telefon do przychodni, a po kilku minutach oddzwoniła do mnie lekarz prowadząca mojego syna.
Kilka minut rozmowy, wiadomo o co chodzi – dostałem numer recepty na lek, który powinienem podawać synowi w okresie nasilenia objawów alergicznych. Jednak nie to jest najciekawsze. Na bieżąco śledzę doniesienia dotyczące tego, co zmienia się na rynku telemedycyny na świecie.

W obliczu pandemii – w Indiach weszły w życie zalecenia dotyczące telemedycyny, które były wstrzymywane od jakichś 10 lat; w USA rząd federalny przeznaczył ponad 500 mln dolarów na rozwój usług telemedycznych (w Australii – 100 mln); francuski odpowiednik ministerstwa zdrowia faworyzuje rozwiązania z tej branży, podobnie jest w Wielkiej Brytanii. I jak widać – w Polsce.

Jednak najważniejsze jest to, że pandemia, poza świadomością globalizacji, również chorób, da nam, jako pacjentom, nowe narzędzia do korzystania z usług medycznych. Na dobre. Bo telemedycyna zmienia, o ile już nie zmieniła, służbę zdrowia jaką znamy. Patrząc po tym, co obecnie oferuje wiele polskich przychodni – zdecydowanie na lepsze. Przynajmniej nie muszę walczyć o numerki o 7:30, żeby zapisać się do lekarza (ani zaniżać średniej wieku w kolejce przed moją przychodnią POZ).
Może to się utrzyma.

Autor: Bartosz Raducha

Fenomen fotografii Jordiego Koaliticia

Mówi się, że warto czasem spojrzeć na daną sytuację z innej perspektywy. Jest pewna osoba, która robi to po mistrzowsku. Operując swoim 35-mm obiektywem oraz oryginalnymi pomysłami potrafi wprawić w osłupienie najlepszych fotografów na całym świecie i nie mówimy tutaj tylko o kreatywnych zdjęciach. Spójrzcie na swoje otoczenie. Zapewne wokół Was znajduje się sporo przedmiotów, które mają odgórnie określone zastosowanie. Długopis służy do pisania, gazeta do czytania itd. Jordi Koalitic widzi świat zupełnie inaczej i potrafi to doskonale oddać w swoich zdjęciach.

Viral'owe szaleństwo

Zdjęcia Jordiego robią wrażenie, ale zdobycie tak ogromnej rzeszy fanów to zasługa pomysłu, który powinien zainspirować wielu fotografów. Efekt jest ważny, ale w dzisiejszych czasach to za mało, by zatrzymać widza na dłużej. Typowy użytkownik przegląda setki zdjęć dziennie, a gdy któreś zwróci jego uwagę, zostawi "lajka" i zacznie scrollować dalej. Jordi poszedł o krok dalej.

Myślę, że każdy fotograf znalazł się w sytuacji, w której np. pomiędzy szarymi, starymi kamienicami znalazł fascynujący obiekt i nie bacząc na otoczenie, wykonał ciekawe zdjęcie, a potem pochwalił się idealnie wykadrowaną, obrobioną fotografią. Tylko dlaczego poprzestawać na efekcie? Czy bardziej szokujące dla ludzi nie będzie to, w jakich okolicznościach i gdzie sfotografowaliśmy dany obiekt? Wygląda na to, że ludzie naprawdę doceniają pracę fotografa, gdy widzą, w jaki sposób dane zdjęcie zostało wykonane.

Krótkie filmiki z backstage'a - to właśnie pomysł Jordiego Koaliticia. Przedstawia na nich, w jaki sposób wykonuje dane zdjęcia i z jednej strony zdradza nam, jak je wykonać, dzięki czemu wielu fotografów inspiruje się jego pomysłami, a z drugiej strony szokuje ludzi i zdobywa ich uznanie. Można powiedzieć, że to doskonały przepis na sukces dla fotografa kreatywnego.

Na popularnym ostatnio serwisie TikTok Jordi zdominował całkowicie hiszpańską scenę, zdobywając ponad 15 mln obserwujących w ciągu kilku miesięcy

Perspektywa i KOLOR

Ludzkie oko widzi niczym obiektyw o ogniskowej 50mm, więc racjonalnym wyborem do kreatywnych zdjęć wydają się obiektywy szerokokątne. Zastosowanie mniejszej ogniskowej pozwala przedstawiać świat z zupełnie innej, ciekawszej dla oka perspektywy. Dodając do tego wszystkiego dynamikę, Jordi tworzy obrazy, dzięki którym mamy wrażenie znajdowania się w samym centrum akcji. W fotografii Jordiego dominują żywe, kontrastowe kolory oraz głębokie cienie, które pozwalają zapoznać się z tematem obrazu. Można powiedzieć, że Jordi dyryguje color-gradingiem perfekcyjnie, przez co jego zdjęcia wyróżniają się w mediach społecznościowych.

Jeżeli zainspirowały Was zdjęcia Jordiego, to koniecznie odwiedźcie jego profil w serwisie Instagram. Tam zobaczycie jak powstawały magiczne kadry, prezentowane powyżej.

Autor: Rafał Flasza


Ford Edge - Wielki, praktyczny i mocny... taki amerykański!

Na początku chcemy zaznaczyć, że nie mamy tu do czynienia z najnowszym hitem marki, a poważnym face liftingiem. Ford Edge posiada jednak wiele cech, które sprawiają, że jest jednym z najciekawszych SUV'ów na rynku. Dlaczego? Zapraszamy do lektury!

Amerykańska klasa

Przede wszystkim komfort, wygląd i rozmiary. Być może w Stanach Zjednoczonych Edge nie należy do największych, natomiast na naszych drogach jest to auto o wyraźnej prezencji. Ciekawostką dla nas był fakt, że jest autem większym od Hyundaia Santa Fe, mierząc ponad 480 cm.

Po liftingu zmieniły się przednie oraz tylne reflektory, a całość nabrała jeszcze więcej ostrych kształtów. Linia nadwozia to przede wszystkim majestatyczny przód oraz opadająca linia dachu, co zdecydowanie działa na korzyść designu auta. 20-calowe koła oraz sportowe akcenty wersji ST-Line sprawiają, że tego modelu nie pomylicie z niczym innym. Mamy tu również ogromny bagażnik z elektryczną klapą oraz wielkie drzwi z tzw. suchym progiem.

Od samego początku Ford Edge był autem nietuzinkowym. To propozycja dla ludzi, którzy poszukują wygodnego i uniwersalnego auta o charakterystycznym wyglądzie

Wygoda na pierwszym miejscu

W środku zastaniemy klasyczne podejście zza oceanu, a więc mnóstwo miejsca i udogodnień dla pasażerów. Liczne schowki, świetna ergonomia i wysokiej jakości materiały były bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Zaraz... czy amerykańskie SUV'y nie powinny być bardziej plastikowe? Duży Ford jest tego zaprzeczeniem. Wszystko w zasięgu ręki kierowcy i pasażera jest wykonane z miękkich materiałów i bardzo dobrze wykończone. Mamy tu przyjemne skóry, sportowe akcenty i ambientowe oświetlenie kabiny. Bez wątpienia jest to wnętrze, w którym można podróżować przez kontynent. Brawo Ford!

 

 

W testowanym modelu mieliśmy również szklany dach, który wyraźnie wpływał na komfort podróżowania. Kabina Edge'a, pomimo ciemnych barw, sprawiała wrażenie otwartej. Do tego mamy jeszcze temat dźwięku. Bardzo dobre wyciszenie kabiny to jedno, ale auto posiada jeszcze jednego asa w rękawie.

System Active Noise Control pomaga w eliminacji hałasu docierającego do wnętrza samochodu

Działa przy pomocy trzech ukrytych mikrofonów, które wychwytują hałas w tle, który jest następnie tłumiony za pomocą odwróconych fal dźwiękowych emitowanych przez głośniki. Na pokładzie jest również 11-głośnikowe nagłośnienie od B&O o mocy 1000W. Illusion grało w nim pięknie!

Za kierownicą... jest świetnie!

Tak naprawdę bardzo trudno jest stworzyć auto, które będzie się świetnie prowadziło i będzie takich rozmiarów. Zazwyczaj SUV'y nie zachęcają do szybkiej jazdy w zakręcie, a ich układy kierownicze są zdecydowanie nastawione na komfort. Testowany przez nas egzemplarz był wyposażony w 8-stopniowy automat oraz 238-konny silnik diesla. Dodajcie do tego napęd na cztery koła i fenomenalny wręcz układ kierowniczy, który jest wizytówką wszystkich modeli spod niebieskiego emblematu.

Cały układ jezdny Forda testowaliśmy w trybie sport, na drodze pełnej kolein i dziur, ze wciśniętym pedałem gazu w zakręcie. Napęd na 4 koła sprawiał, że nie było mowy o utracie przyczepności, a 8-stopniowy automat spisywał się świetnie. Oczywiście nie jest to moc ani szybkość sportowego roadstera, ale całość jednostki zasługuje na duży plus.

Podsumowanie

Jedyna rzecz, której nam zabrakło to ergonomia kierownicy. Wszystkie nowsze modele Forda mają jedno z najbardziej przemyślanych 'kółek', natomiast Edge jest pod tym względem troszeczkę w tyle. System infotainment jest wpasowany w deskę rozdzielczą, co przekłada się na ogólną estetykę oraz wygodę użytkowania, natomiast całość deski jest bardzo klasyczna. Duże pokrętło Volume na środku konsoli również przypomniało nam 'stare dobre' czasy.

Jeżeli szukacie nietuzinkowego SUV'a w amerykańskim stylu, który zabierze całą rodzinę i będzie mieć sportowy charakter, to Edge będzie świetnym wyborem. Przede wszystkim nie jest to samochód nudny i poprawny - ma charakter, a w połączeniu ze świetnym prowadzeniem i komfortem podróżowania, zasługuje na piątkę z plusem!


Joga - jak może ułatwić życie i dlaczego warto ją ćwiczyć?

Dzisiejszy świat jest tak skonstruowany, że wielu z nas jest zapracowanych i odczuwa skutki życia w pośpiechu. Codzienne obowiązki sprawiają, że mamy mało czasu na odpoczynek czy pasje. Problemy ze spaniem, niezdrowe jedzenie, brak potrzebnych witamin, a do tego problemy z kręgosłupem przez długie siedzenie przed komputerem. Bardzo często, zamiast zapobiegać problemom, działamy po fakcie. Jednak warto zastanowić się, jak możemy sobie pomóc. Jednym z takich rozwiązań jest ćwiczenie jogi.

Dlaczego joga?

Joga to dla niektórych sposób na spędzenie wolnego czasu, dla innych to chwila na odpoczynek po treningu siłowym, a dla jeszcze innych to styl życia. Żeby zacząć ćwiczyć jogę nie trzeba uczyć się na pamięć teorii na ten temat i poznawać trudnych do zapamiętania nazw. Najlepiej jest zacząć pod okiem osoby, która ma pojęcie o jodze po to, żeby nie zrobić sobie krzywdy źle wykonywanymi ćwiczeniami. Joga ostatnimi czasy zrobiła się bardzo popularna. Wiele klubów sportowych oferuje takie zajęcia, szkoły jogi są już praktycznie w każdym mieście, nawet na YouTube znajdziemy już masę filmików o tym, jak praktykować jogę (np. Yoga with Adriene, czy Cat Meffan). Każdy znajdzie dla siebie odpowiednią formę, bo joga potrafi być i dynamiczna, na której się spocimy i zmęczymy porządnie, ale też spokojna, rozluźniająca z połączeniem medytacji. Druga opcja jest dobra dla osób, które są zapracowane, zmęczone i potrzebują chwili na to, aby odetchnąć i uspokoić myśli. Jeśli potrzebujemy treningu bardziej siłowego i dynamicznego to dobrą opcją jest power joga, która wymaga więcej sprawności i siły.

Skąd moda na jogę?

W internecie możemy zauważyć, że wiele popularnych osób chwali się na swoich profilach praktykowaniem jogi. W sklepach coraz więcej reklamowanych jest specjalnych kompletów do jogi i medytacji. Możemy kupić maty, specjalne legginsy, czy nawet kadzidła i olejki. Ale czy to nam jest naprawdę wszystko potrzebne, aby zacząć ćwiczyć jogę? I tak i nie. Jeśli ktoś ma potrzebę i czuje się dobrze z całą obstawą świeczek, drewienkami palo santo i specjalnym strojem do jogi to oczywiście. Ważne jest, żeby czuć się dobrze i jeśli ma nam to pomóc się zrelaksować to taki wybór jest oczywisty. Jednak jogę można ćwiczyć i bez specjalnego sprzętu w domowym zaciszu. Wystarczy tak naprawdę mata lub miękki dywan, a do tego wygodne i luźne ubranie.

Co joga wnosi do naszego życia?

Można ją pokochać lub znienawidzić. Widząc naszego nauczyciela od jogi i to, co wyprawia na macie, możemy lekko się przerazić, ale jak wiadomo, trening czyni mistrza. Tak jak w każdej dziedzinie sportu czy nauki zaczynamy od podstaw, a z biegiem czasu potrafimy więcej. Zaczynając od najprostszych pozycji, z czasem przejdziemy w te trudniejsze, a co za tym idzie, z każdego nowego postępu będziemy bardziej zadowoleni i będziemy chcieć więcej i więcej. Joga to głównie odnajdywanie swojego szczęścia i nauka życia samym ze sobą.

Człowiek szczęśliwy to ten, który dobrze czuje się we własnym towarzystwie, a właśnie o to chodzi w praktyce jogi, aby zaakceptować siebie i swoje myśli.

Joga polecana jest osobom z wieloma schorzeniami. Osoby cierpiące na bóle kręgosłupa, czy mające problemy z trawieniem albo migreną. Wiele sytuacji w naszym życiu może zaburzać naszą równowagę psychiczną, co wiąże się z negatywnym wpływem na nasze zdrowie fizyczne. Joga pomaga pozbyć się dolegliwości z tym związanych, ponieważ dzięki praktyce możemy zaznać spokój zarówno psychiczny, jak i fizyczny. Długie siedzenie przed laptopem nie sprzyja naszemu kręgosłupowi, często towarzyszy nam ból pleców i szyi. Dzięki praktyce i wykonywaniu specjalnych ćwiczeń możemy pozbyć się niektórych dolegliwości.

Joga ma również dobry wpływ na nasze narządy wewnętrzne. Przy robieniu różnych skrętów tułowia czy głębokich wdechów wykonujemy “masaż” narządów układu trawiennego, a co za tym idzie, pozbywamy się problemów trawiennych.

Praktykowanie jogi ma o wiele więcej korzyści, pomaga w redukowaniu stresu, poprawia krążenie, przyspiesza odchudzanie i uczy poprawnie oddychać. Oczywiście, żeby nie nabawić się kontuzji, powinniśmy zaczynać ćwiczyć jogę pod okiem osoby doświadczonej.

Jak się nie zniechęcić?

Wszystko na początku wydaje się trudne i nie wierzymy w siebie, że coś nam wyjdzie. Jeśli zobaczymy, że z treningu na trening coraz lepiej wychodzi nam pozycja, która na pierwszy rzut oka wydawała nam się nie do wykonania to szybko zachce nam się praktykować więcej. W jodze ważny jest czas. Nie róbmy niczego na siłę i znajdźmy granicę do której zrobimy daną pozycję. Joga ma być przyjemnością i odpoczynkiem. Na efekty długo nie trzeba czekać. Już po jednym treningu nasze ciało się rozluźni, będziemy spokojniejsi i nie będziemy mogli doczekać się kolejnych ćwiczeń.

Autor: Justyna Amborska