Agnieszka Kowalska – Miłość, młodość i drewniane pudełka

Dzięki fotografii poznaje nowe osoby, miejsca, ale też kształtuję swoje spojrzenie na świat. Fotografuję głównie śluby, bo to dni pełne radości i miłości. Dobrze jest towarzyszyć innym i zapisywać na karcie ich wspomnienia. Staram się by to, co robię, było dalekie od kiczu, a bliskie młodości i energii.

Potrzeba pakowania wywołanych fotografii sprawiła, że wraz z rodziną otworzyliśmy Drewnianysklep.pl. Mały garaż zamienił się w zakład pracy, a z jednego pudełka powstało wiele kolekcji. Teraz pokochałam też fotografię produktową, zbieram suszone rośliny i kolekcjonuję stare deski.

Photo credit: Agnieszka Kowalska
Camera: Sony A7 III, Canon 5d mARK III


Kalistenika, czyli jak umiejętnie wykorzystać swoje ciało!

Mówi się w zdrowym ciele, zdrowy duch. Nie ulega wątpliwości kwestia, iż nasze ciało jest zarazem naszą „obudową”. To, jak o nie dbamy, odbija się zarówno w sprawach funkcjonowania fizycznego, zdrowotnego, jak i psychicznego. W dzisiejszych czasach medycyna estetyczna oferuje nam wiele możliwości szybkiej korekty naszych kompleksów, zaczynając od stóp i kończąc na głowie.

Często okazuje się, że sztuczna ingerencja w ciało nie wyleczy go, a jedynie pozbawi wewnętrznej motywacji do samodoskonalenia

Z pomocą przychodzi nam aktywność fizyczna, która oprócz redukowania tzw. boczków poprawia naszą kondycję oraz polepsza stan zdrowia, poprzez zwiększenie wydolności układu sercowo-naczyniowego oraz obniżenie ciśnienia tętniczego krwi. Ważnym i nieodłącznym elementem ćwiczeń jest kształtowanie mięśni, które wprost stworzone są do ciągłego rozwoju. Nie zawsze mamy możliwość pójścia na siłownie, czy skorzystania z urządzeń przeznaczonych do ułatwienia nam osiągnięcia sylwetki Arnolda Schwarzeneggera. Pojawia się więc pytanie - co wtedy? Odpowiedź jest banalnie prosta. Wykorzystajmy swoje ciało! Mówiąc profesjonalnie, zacznijmy praktykować kalistenikę, czyli ćwiczenia z własną masą ciała.

Narodziny kalisteniki

Już w starożytności zarówno Grecy, jak i Rzymianie, aby zwiększyć swoją mobilność i wytrzymałość fizyczną, planowali trening, któremu towarzyszyć miała ich waga. Wojownicy nie mogli pozwolić sobie na podnoszenie hantli, czy też spacer na bieżni. Musieli korzystać z tego, co mieli pod ręką, czyli siebie. Takie ćwiczenia pozwalały im również, na zdobycie perfekcyjnej kontroli swoich ruchów. Nic więc dziwnego, że w późniejszych czasach kalistenika była wykorzystywana również podczas szkoleń rycerzy, a do dziś praktykuje się ją w wojsku.

Co to jest kalistenika?

Jak już zostało wspomniane kalistenika to ćwiczenia, których fundamentem jest masa naszego ciała. Brzuszki, pompki, podciągania na drążku, czy tak zwana „flaga” to wszystko elementy treningu, który oparty jest na naszym ciężarze. Żadne ćwiczenia „na maszynie” nie są w stanie zbudować w nas, tak wysokiej kontroli nad swoim „opakowaniem”. Dzięki pracy ze swoim ciałem jesteśmy w stanie wpłynąć w pozytywny sposób na funkcjonowanie naszego układu krwionośnego, jak i całego organizmu. Dodatkowo zwiększamy naszą koordynację, zwinność, kształtujemy mięśnie oraz poprawiamy równowagę.

Korzyści Z "wstania z kanapy"

Myślę, że nie jest konieczna zamiana w tzw. przekupkę, która będzie siłą namawiała Was do podjęcia się treningu kalisteniki. Dlaczego macie włączyć go w swoje życie? Dla samego siebie! To tak jakby się spytać, dlaczego dbasz o swoje dobra materialne, przecież chcemy, aby ich wygląd zewnętrzny skupiał dookoła „ oh’y” i „ah’y”. Choć my nie potrzebujemy oklasków do wzięcia się w garść i wydobycia tej głęboko schowanej motywacji, to weźmy jako główny cel nasze zdrowie. Wydaje mi się, że co do tego iż nic ważniejszego od niego nie mamy, jesteśmy zgodni. Nie dążmy do wykreowanego ideału, dlatego że nie ma jednego szablonu piękna. Dążmy do tego, żeby wydobyć nasz osobisty ideał, który od dawna siedzi w nas, tupiąc nogami i czekając, aż wreszcie wyciągniemy do niego rękę. Nie zostało mi nic innego jak napisać do dzieła!

Autor: Jesica Nocek

Design ARQ Miesiąca – Marta Nawrocka

Na twórczość Marty trafiliśmy tak, jak lubimy najbardziej – przypadkiem! Nasza redakcja skacze z radości, kiedy odkrywa projekt, a dopiero później projektanta. Taki scenariusz jest w pewien sposób niedopowiedziany, co sprawia, że sylwetka designera nabiera wartości jeszcze przed poznaniem.

Marta jest projektantką grafiki i ilustratorką. Całym sercem łodzianką, co widać również w jej portfolio. Na co dzień wynajmuje biuro w łódzkim 'Art_Inkubatorze', gdzie projektuje systemy identyfikacji wizualnej dla młodych marek oraz ilustruje. Co więcej, jest założycielką marki My Own Freckle, która powstała z miłości do papieru, ilustracji i dobrego designu. Znajdziecie tam starannie przemyślane produkty papiernicze, kartki okazjonalne z autorskimi grafikami, notesy oraz wielkoformatowe ilustracje.

Kiedy zakładałam rok temu firmę obiecałam sobie, że oprócz działalności stricte usługowej postaram się również wygospodarować jakąś jej część dla siebie. I tak powstała moja druga marka – My Own Freckle, dla której ilustruje i rozwijam ją w wolnym czasie. To marka, którą śmiejąc się nazywam swoim dzieckiem, bo kocham ją całym sercem!

Bajarz Łódzki

Przeglądając instagrama natrafiliśmy na bardzo ciekawy, ambitny i spójny w formie projekt. Były to ilustracje oraz layout książki z legendami Łódzkimi z czasów Łodzi rolniczej oraz seria plakatów z bohaterami tych opowieści. Jak sama twierdzi autorka, 'Bajarz Łódzki' to projekt przełomowy, którym zakończyła swój etap edukacji na ASP w Łodzi oraz rozpoczęła na dobre przygodę z ilustrowaniem.

Inspiracje

Marcie doskonale wychodzi spójność! W jej ilustracjach i projektach nie widać przypadku. Wszystko do siebie pasuje, a dobrane kolory są zazwyczaj stonowane i eleganckie. Inspiracje czerpie z otoczenia oraz ludzi, z którymi współpracuje.

Jestem bardzo wrażliwa na kolory, dlatego uwielbiam podróżować i poznawać nowe miejsca, krajobrazy. Nie znoszę za to szarych zachmurzonych dni – dla mnie dzień bez kolorów, światła i cieni jest niepełny.

Kolejnym motorem napędowym jest praca przy tworzeniu młodych marek. Projektantka z Łodzi często wspiera małe, lokalne biznesy. Lubi pracować blisko z przedsiębiorcami i podziwia trud jaki wkładają w swoje marki. Jak sama twierdzi, lubi widzieć bezpośrednie przełożenie swoich działań na sukcesy sprzedażowe swoich klientów. W ten sposób dokłada własną cegiełkę do ich biznesu.

TARTARUGA

Jedna z pierwszych zaprojektowanych przez Martę identyfikacji wizualnych to branding dla pracowni Tkackiej Tartaruga. Z dziewczynami z Tartarugi zna się jeszcze ze studiów. Przez 3 lata stworzyły razem masę materiałów, a współpraca trwa do dziś. Identyfikacja marki to stonowane kolory, minimalistyczne tekstury i świetne wyważenie przestrzeni negatywnej w projekcie. Brawo!

MY OWN FRECKLE

Marka założona przez Martę opiera się na połączeniu zamiłowania do papieru i ilustracji. Już na studiach odkryła, że największą radość w projektowaniu sprawia jej powstawanie fizycznych wydruków, rzeczy, które mają swoją fakturę, kolor, a przede wszystkim można je dotknąć. Podczas pracy w agencji graficznej odkryła wzorniki papierów, dodatkowe techniki druku i uszlachetnienia. Wtedy jak twierdzi – totalnie przepadła!

W My Own Freckle Marta łączy swoje umiejętności graficzne z dobieraniem odpowiednich nośników, stawia na ekologiczne i piękne papiery, które nadają dodatkowych wartości wszystkim produktom.

Nie ma dnia w redakcji, w którym nie wertujemy internetu w poszukiwaniu ludzi z pasją, o których warto napisać. Marta Nawrocka to niezwykle uzdolniona dusza, która zwróciła naszą uwagę w pierwsze 5 sekund. Czekamy na weekend kiedy uda nam się wybrać do Łodzi i spić razem ‘kranówkę’ w Manufakturze.

Profil Instagram
Profil Behance

Do lasu na kawę z Coffee Tea Trip

Picie kawy, a już z pewnością rytuał jej parzenia nie kojarzy się nikomu z lasem. Choć sama kawa uchodzi za nieodzowny element planu dnia, pijemy ją o różnych porach i na różne sposoby to niewiele osób mogłoby się pochwalić własnym zestawem do przelewowego parzenia kawy pod gołym niebem.

Z pewnością jeszcze mniej osób wsiada na rower i wyrusza w dłuższą drogę, by móc delektować SIĘ smakiem wydobytym z ulubionych ziaren kawy. Zielonogórzanie Kora i Wojtek robią to regularnie. Piją kawę w lesie

Na początku był rower!

Wszystko zaczęło się od miłości do jazdy na rowerze. Rower był dla naszych bohaterów głównym środkiem transportu, ale też sposobem na spędzanie wolnego czasu. Korę i Wojtka można było spotkać na ulicach Zielonej Góry podczas jazdy tandemem. Tak, tak, to nie pomyłka. Ten popularny sto lat temu model dwuosobowego „kurtuazyjnego” roweru, który obecnie jest zapomniany, na ulicach zielonego miasta zawsze budził ciekawość przechodniów.

Oprócz tandemowych przejażdżek w równym tempie i jazdy na rowerze miejskim, u Wojtka pojawiła się fascynacja ostrym kołem. I to jest prawdziwa ostra jazda!

Ten typ jednośladu posiada najprostszy napęd, który sprawia, że nie można przestać pedałować. Ponadto, nie ma przerzutek i hamulców, więc żeby się zatrzymać, trzeba odpowiednio stopniować siłę nacisku nóg lub stanąć na pedałach – jednak to wymaga od użytkownika zaawansowania. Rowery spod znaku ostrego koła charakteryzują się lekkością i możliwością indywidualnego montażu poszczególnych elementów, ale tym, co zwolennicy tego typu modeli cenią najbardziej, jest większe scalenie z pojazdem. I tak wycieczki za miasto, dla Kory i Wojtka, zaczęły przeradzać się w dłuższe i ciekawsze tripy. Buszowanie wśród gęstych lubuskich lasów, eksplorowanie bliższych i dalszych zakątków, poznawanie zabytków oraz relaks na hamaku stały się frajdą, dzięki której życie nabrało rumieńców.

Leśna ceremonia

Kora zawsze lubiła pić kawę i choć jej mąż na początku nie pił wcale, długo był typem poszukującym, to ostatecznie znalazł swoich faworytów wśród niezliczonych rodzajów ziaren kawy. Przeszedł na małą czarną, puszczając w niepamięć mleko i cukier. Nie było wyjścia. Rower i kawa musiały znaleźć punkt zborny. Wojtek zainspirowany modą z USA, według której ludzie rano przed pracą spotykają się, aby napić się kawy w plenerze, zaczął parzyć kawę podczas wycieczek rowerowych. I tak fascynacja czarnym trunkiem przerodziła się w coś więcej. Choć nasi kawosze nie uważają się za znawców kawy, to ich wiedza na temat alternatywnych sposobów parzenia ziarenek jest bardzo rozległa.

Po wielu próbach odnaleźli swój ulubiony smak kawy, która jest delikatna, herbaciana i klarowna. Z czasem zdali sobie sprawę z tego, co jest dla nich ważne i co mogą zrobić, aby ulepszyć proces parzenia w plenerze. Po pierwsze, sposób zaparzania, czyli drip. Dzięki tej nieskomplikowanej metodzie i użyciu odpowiednio dedykowanego zaparzacza, kawa na świeżym powietrzu smakuje wyśmienicie. Po drugie, aeropress. Jest to małe i lekkie urządzenie, które działa jak strzykawka. Zmieloną kawę zalewa się wodą, a następnie pod ciśnieniem przeciska przez filtr, pozbywając się przy tym fusów.

Dzięki zastosowaniu tych dwóch alternatywnych metod parzenia, kawę można wypić w dowolnym miejscu na świecie!

Po trzecie, niezbędny jest sprzęt, który pozwoli przygotować gorący napój, jakiego oczekujemy. Co ciekawe, wcale nie potrzeba dużo akcesoriów. Na każdą wycieczkę Kora i Wojtek pakują dzbanek, młynek i filtry – mogą być papierowe, ale prawdziwym hitem są te wielokrotnego użytku, które po złożeniu mieszczą się w zamkniętej dłoni. Oczywiście nie obejdzie się bez małej kuchenki gazowej, która zapewni gorącą wodę. Po czwarte, clou programu, czyli kawa. Jakość kawy, którą wybiera ta para, stanowi gwarancję smaku i aromatu. Są to ziarna jakości 'speciality', opatrzone logo fair trade. Po piąte, ceremonia. Okazuje się, że kawa sama w sobie nie musi być celem. Cały proces przygotowania i oczekiwania na efekt końcowy też może być bardzo przyjemny. Celebrowanie tych chwil zamyka się osławionym już „tu i teraz”, ale tak – zatrzymanie się w danym momencie i praktykowanie uważności, wpływa kojąco na nasz organizm. Warto ten nawyk kultywować zwłaszcza na łonie natury, ponieważ wtedy nasze zmysły budzą się do życia ze zdwojoną siłą.

Przyjaciele, blog, biwaki i pies w plecaku

Po co to wszystko? Dla relacji z drugim człowiekiem. Oprócz oczywistych korzyści z jeżdżenia na rowerowe wycieczki i picia kawy w środku lasu, najważniejsze są te związane z bliskością z innymi ludźmi. Poza tym, że można w tak fantastyczny sposób spędzać czas z ukochaną osobą i uzupełniać luki, które powstają w ciągu tygodnia ze względu na kierat codziennych obowiązków, to można zaprosić do swojego świata przyjaciół oraz poznać mnóstwo nowych osób i to z całego świata. Musimy jednak wrócić do początku. Kiedy Wojtek stwierdził, że rowerowe wypady połączone z kawową ceremonią to świetny sposób na spędzanie wolnego czasu, zaczął namawiać znajomych na wspólne wycieczki. A że jest także fotografem i aparat jest jego wiernym towarzyszem, każdy wyjazd był uwieczniany i to w tak pięknych kadrach, że obrazy mówiły same za siebie. Wtedy właśnie powstał pomysł na bloga o nazwie Coffee Tea Trip. Nadmienię, że słowo ‘herbata’ nie jest tu przypadkowe, bo na początku nasi bohaterowie eksperymentowali też z parzeniem herbaty, jednak to kawa pozostała „tą jedyną”.

W miarę upływu czasu zmieniło się coś jeszcze - hamak został narzędziem wykorzystywanym także jako miejsce noclegowe. Idea nocnego biwakowania zaczęła być wdrażana w życie. I choć Kora rzadziej śpi pod gołym niebem to Wojtek i jego kompani w tej kwestii przodują. Popularność bloga i przygód ludzi, którzy parzą kawę tam, gdzie się zatrzymają, rosła z dnia na dzień i przyczyniła się do poszerzenia grona ludzi, którzy kochają rowery i biwaki. Na pewno pomogły także wyjazdy na branżowe eventy. BIKE DAYS Festiwal Filmów Rowerowych, Patchcamp czy spotkania na Welodromie to przykładowe imprezy, które integrują rowerowe środowisko. Udział w wydarzeniach organizowanych poza naszym regionem sprawił, że Wojtek przyłączył się do inicjatywy Swift Campout i zaczął organizować zjazdy rowerowe w pierwszy weekend lata. W taki sposób zasięg znajomych, którzy nigdy wcześniej znajomymi nie byli, zaczął się powiększać.

I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze, że możesz usiąść na łące, z kubkiem pysznej kawy i pogadać z człowiekiem, który ma taką samą pasję jak ty, wymienić się doświadczeniami i refleksjami na temat pragmatycznych informacji oraz zaplanować wspólny wyjazd.

Last, but not least – podróżowanie na rowerze z psem nie jest niemożliwe! Doskonałym przykładem tego jest Kierda, najszczęśliwszy pies świata i oczywiście członek rodziny. Wojtek pedałuje z Kierdą na plecach. Pojemny i wygodny plecak pozwala psiej pupilce podróżować z pyszczkiem na powietrzu. Wszyscy wiemy, że wybiegany pies to zadowolony pies. Po dotarciu do celu psiak eksploruje teren, a państwo parzą kawę. Układ idealny.

Rowery są fajne. Natura jest zdrowa. Picie kawy jest smaczne. Poznawanie ludzi jest radosne. Więc jeśli chcecie napić się kawy na leśnym runie, pokręcić kółkiem w towarzystwie pozytywnych ludzi, dowiedzieć się ciekawostek z rowerowego i biwakowego świata i poszerzyć horyzonty to odezwijcie się do Kory i Wojtka, a na pewno zafundują Wam przeżycia, które będą przodować w peletonie Waszej osobistej kolekcji wspomnień.

Autor: Kalina Patek

 


Inteligentny dom. Co to oznacza?

Inteligentny dom czy „inteligentne urządzenia”?

Na rynku nie brakuje „inteligentnych gniazdek” i innych urządzeń, które zamienią pozornie zwykłe mieszkanie czy dom w „inteligentne”. Ale co to w zasadzie oznacza? Czy dzięki jednemu gniazdku dom nagle stanie się inteligentny? A może potrzebnych jest tych gniazdek lub urządzeń więcej? I dlaczego dom jest „inteligentny”, a nie… „mądry”?

To bardzo ważne pytania, bo deweloperzy kuszą potencjalnych klientów rozwiązaniami smart w mieszkaniach czy domach, a sam rynek inteligentnych systemów budynkowych rośnie nieprzerwanie od wielu lat. Pozostaje zatem pytanie: czy opłaca się wybrać system inteligentnego domu, a jeśli już, to co taki system może dać w zamian za całkiem sporą inwestycję?

inteligentny dom, nie jest inteligentny

Żeby lepiej wytłumaczyć Ci o co chodzi w całym tym „inteligentnym” domu (ale nie tylko), musisz się cofnąć do lat 90. Wtedy wszystko musiało być turbo, bo jak nie było, to nie spełniało oczekiwań.

Guma do żucia: Turbo.
Coś porywającego: turbo.
Silnik saaba 900: turbo.

Dzisiaj jest tak samo, tylko zamiast turbo jest przymiotnik „inteligentny”. Inteligentny dom, inteligentny samochód, inteligentny odkurzacz, inteligentny telewizor. Podstawowym kłopotem jest tu oczywiście język polski i to, jak kiedyś ktoś przetłumaczył angielskie smart. W wolnym tłumaczeniu ujdzie „inteligentny”, ale znaczenie tego słowa jest znacznie szersze. W Polsce niestety przyjęło się, że smart to inteligentny, chociaż coraz więcej producentów w swojej komunikacji używa po prostu angielskiego smart. W końcu mamy smartfony, a nie inteligentne telefony; telewizory smart, a nie inteligentne – i tak dalej. Jednak inteligentne domy nie są wcale czymś tak, inteligentnym, jak może Ci się wydawać. Owszem, mogą zrobić tosty (system może sterować obwodem); mogą uruchomić ekspres do kawy przed Twoim wstaniem. I jeszcze kilka rzeczy, które kojarzysz z filmów sci-fi. Tylko to, co kojarzysz dzisiaj z inteligentnym domem to tylko efektowna otoczka.

inteligentny dom to w praktyce marketingowy buzzword, który dotyczy bardziej prozaicznego systemu zarządzania budynkiem (building managment system; BMS)

Kiedy dom może być „inteligentny” (a raczej: czy kiedykolwiek będzie)?

Po wielu rozmowach z integratorami automatyki budynkowej (czyli ludźmi zajmującymi się inteligentnymi domami) zauważyłem, że mają oni dwojaki stosunek do wyrażenia „inteligentny dom”. Z jednej strony posługują się tym wyrażeniem w kontakcie z klientami, jednak w swoim gronie mówią automatyka, automatyka budynkowa, BMS, Raspberry Pi czy KNX. I – jakby na to nie spojrzeć – to oni mają rację. Musisz o tym pamiętać, żeby lepiej zrozumieć różnice, na których wielu integratorów buduje swoją komunikację z klientami. Jednak – kiedy można powiedzieć o tym, że konkretny dom jest inteligentny?

Bardzo praktyczną definicję zaproponował kiedyś Maciek Turski z Futunext (od lat zajmuje się automatyką): inteligentne urządzenia nie tworzą inteligentnego domu osobno; tworzą go dopiero wtedy, gdy komunikują się i działają razem. Wszystkie. Czyli jedno „inteligentne” gniazdko, które kupisz w dyskoncie czy innym Aliexpress, połączysz ze swoim telefonem przez Bluetooth i pozwoli Ci sterować dopływem prądu do jednej konkretnej lampki nie oznacza wcale, że masz inteligentny dom. Roboczo będę mówił dalej o inteligentnym domu, chociaż integratorzy będą się wzdrygać (przepraszam).

Masz po prostu urządzenie, które możesz zaprogramować, żeby robiło coś. Tylko to jedno urządzenie, które niekoniecznie da się połączyć z innymi w sieć. To po prostu fajny gadżet – nic więcej. Żeby Twój dom był inteligentny, musisz jednak zrobić trochę więcej. A na pewno: zapłacić znacznie więcej niż za „inteligentne” gniazdko z dyskontu.

Czym różni się dom „inteligentny” od zwykłego?

Inteligentny dom to system, w którym urządzenia elektryczne są ze sobą połączone.
W idealnej sytuacji daje bezpieczeństwo, pozwala obniżyć zużycie energii (badania pokazują, że w przypadku standardu KNX – nawet o 40%), daje ogromne możliwości sterowania oświetleniem, ogrzewaniem, klimatyzacją, a nawet zraszaczem w ogrodzie. Tak, tym też może sterować system inteligentnego domu. Jednak to wszystko musi być ze sobą jakoś połączone. O tym za chwilę.

Teraz skupię się na tym, co odróżnia dom inteligentny od zwykłego. Pomyśl o włączniku światła w pokoju. Do góry – włącza połączoną z konkretnym włącznikiem lampę; w dół – wyłącza dokładnie tę samą lampę. Z jednego włącznika możesz sterować jedną, góra dwoma lampami (jeśli przełącznik jest podwójny). Jak raz ktoś pociągnął kable, tak już zostało. Wszystko OK, znasz ten schemat. W przypadku inteligentnych domów jeden kontroler może sterować nawet 64 urządzeniami, funkcjami lub scenami (a nawet większą ilością). Jeden przełącznik, wielkości normalnego włącznika. Do tego dochodzi możliwość ściemniania i rozjaśniania oświetlenia, nie tylko włączania i wyłączania; sterowania roletami, klimatyzacją, muzyką, itp. Uruchamiania scen (czyli po prostu sekwencji poleceń, które wykonują podłączone urządzenia) zaczyna się i kończy na naciśnięciu JEDNEGO wcześniej zaprogramowanego przycisku.

Jednego.

Dodatkowo rola każdego przycisku – mechanicznego, dotykowego, zbliżeniowego lub niewidocznego – może być zmieniona w dowolnym momencie. Nie chcesz włączać światła w przedpokoju tym przyciskiem? Żaden problem. W zależności od systemu – możesz to zmienić w odpowiednim oprogramowaniu sterującym lub nawet w telefonie.

Proste?
Proste.
Wygodne?
I to jak!

Jak długo będzie działał inteligentny dom (i ile to kosztuje)?

Warto zacząć od tego, że na rynku jest MASA systemów i standardów inteligentnego domu. Wielu producentów inteligentnych urządzeń elektrycznych wykorzystuje tworzy własne systemy; niektórzy współpracują ze sobą i umożliwiają łączenie urządzeń w jeden system. Za to wiele firm korzysta z otwartych standardów inteligentnego domu – na przykład KNX. Każdy z tych standardów jest efektem różnych podejść. Jedno łączy je wszystkie: każdy system automatyki budynkowej (czyli: inteligentnego domu) wywodzi się mniej lub bardziej z automatyki przemysłowej, czyli systemów – jak sama nazwa wskazuje – przemysłowych. W nich nie liczyła się wygoda, efektowne sceny świetlne czy płynność domykania rolet. W tych systemach kluczowa była stabilność działania – kłopoty z działaniem tych systemów mogły oznaczać przestój lub łatwe do wycenienia straty.

Spore straty.
Finansowe.

Dlatego wiele z tych systemów zadomowiło się (dosłownie) w domach. Jednak tu pojawił się pewien kłopot – systemy automatyki budynkowej potrzebują najczęściej jakiegoś sposobu na komunikowanie się między połączonymi urządzeniami. W halach produkcyjnych to nie kłopot – można dodać przewód do wiązki, zaciągnąć trytytkę i po sprawie. W domu, w którym masz tynk lub gładź na ścianach – to robi się kłopot. Zwłaszcza że systemy inteligentnego domu (te najstabilniejsze) działają w oparciu o magistrale przewodowe, czyli poza doprowadzeniem prądu do urządzeń robiących „coś” (czyli wykonawczych – na przykład lamp, silników rolet, itp.) potrzebny jest sposób na sterowanie pracą tego urządzenia.

Oczywiście – im mniej musisz robić, żeby system dostosował warunki do Twoich oczekiwań, tym lepiej. To może być proste sterowanie temperaturą w zależności od pory dnia; to może być takie sterowanie łopatkami rolet, żeby w środku zawsze była zadana temperatura, ale żeby system wykorzystywał do maksimum wpadające światło – na przykład do oszczędzenia energii na ogrzewanie. I tu pojawiają się (najpopularniejsze w Polsce) rozwiązania bezprzewodowe, których ogromną zaletą jest to, że kontaktują się między sobą bez kabla. Czyli żadnego wiercenia w ścianach. Wystarczy tylko rozpakować i można działać. Na pewno?

Ale przecież płacę za paczkę z napisem „inteligentny dom”! Niekoniecznie. Jak napisałem wcześniej: to, że masz smart lodówkę, smart telewizor, smart gniazdko (wpięte w zwykłe gniazdko) czy smart telefon, to wcale nie oznacza, że Twój dom jest inteligentny. Smart. Kiedy szukałem kilka lat temu mieszkania, wpadłem na różne oferty deweloperów.

„Zamień swoje mieszkanie na smart za jedyne 1999 złotych”

Wiem, copywriter płakał, jak pisał, a marketing manager piał z zachwytu jak zobaczył (a moje serce pisacza internetowego przeszył miecz boleści). Ale – paradoksalnie – to działa. Ta konkretna inwestycja wyprzedała się na pniu, a – jak dowiedziałem się potem z plotek w środowisku – większość domów była z opcją smart. Jednak czym było to całe deweloperskie smart? Paczka z „jednostką sterującą”, czujnikiem ruchu, włącznikiem ściennym, gniazdkiem i jedną zworą do okna. Jakby nie patrzeć… zestaw bardzo mocno startowy. Oczywiście była możliwość dokupienia kolejnych urządzeń do systemu i sterowania nimi za pomocą jednostki centralnej.

Dało się?
Dało.

Jednak problem pojawił się gdy zależało Ci na tym, żeby rozbudować ten system. A dokładniej – problemy. Przede wszystkim: Cena! Każdy, nawet najdrobniejszy element, który da się połączyć z takim smart zestawem kosztuje kilkaset złotych i więcej. Każdy. Kolejnym problemem była i nadal jest stabilność działania – wiele nadajników i odbiorników komunikujących się bezprzewodowo to recepta na niską stabilność. Zwłaszcza w pomieszczeniu ze ścianami zrobionymi z czegoś mocniejszego niż karton-gips. Systemy przewodowe nie mają kłopotu z dużym nagromadzeniem urządzeń podłączonych do systemu. Problemami mogą być przewody, które trzeba gdzieś położyć (czyli nie jest to idealne rozwiązanie do wykończonych mieszkań) oraz to, że gdzieś trzeba upchnąć urządzenia systemowe (aktory przekaźnikowe do sterowania obwodami, ściemniacze, webserwery, itp.) – najlepiej w skrzynce elektrycznej. No i cena…

Dlaczego prawdziwy inteligentny dom jest taki drogi?

Jeśli chcesz mieć inteligentny dom z prawdziwego zdarzenia, czyli taki, w którym możesz sterować w przystępny sposób oświetleniem, klimatyzacją, roletami, zasłonami, rekuperacją czy – na przykład – wszystkim tym jednocześnie, żeby w mieszkaniu były jak najlepsze warunki, a rachunki najmniejsze, to niestety – musisz zapłacić. Sporo. Do tego cena samej instalacji inteligentnego domu zależy od tego, jaki system wybierzesz (przewodowy, bezprzewodowy; dedykowany lub otwarty). Może być rozsądnie drogo. Może być strasznie drogo – zwłaszcza jeśli chcesz, żeby dom był inteligentny na wskroś, włączając w to inteligentne lustra z wyświetlaczem w łazience.

Do brzegu.

Podstawowe pakiety startowe „inteligentnego domu” to koszt od 1000 zł w górę. Trudno mówić o tym jako o czymś poważnym, raczej jako o inwestycji, która pomoże Ci się przekonać, czy na pewno tego chcesz. Może się okazać, że taka inwestycja sprawi, że oszczędzisz kilka(naście/dziesiąt) tysięcy złotych na konkretną instalacje. Potem są różne systemy, które pozwalają na sterowanie podstawowymi urządzeniami w inteligentnym domu – oświetleniem i ogrzewaniem, może roletami. Tu już ceny zależą od tego, ile tych urządzeń i obwodów ma być. W przypadku wypasionych systemów, w których może dziać się dosłownie WSZYSTKO – od sterowania scenami, przez możliwość kontroli każdym urządzeniem elektrycznym w domu, aż do samodzielnego reagowania systemu na konkretne okoliczności – cena nie ma konkretnego limitu.

Do tego musisz pamiętać o tym, że inteligentny dom to nie tylko sprzęt. To także wiedza kogoś, kto to wszystko zaprogramuje i skonfiguruje, a czasem też zaprojektuje całą instalację elektryczną w domu czy mieszkaniu

Tak, za tę wiedzę trzeba zapłacić. Sporo. Jednak – realnie rzecz ujmując – rozsądna instalacja inteligentnego domu w mieszkaniu średniej wielkości (ok. 60 metrów kwadratowych) to koszt od 40 tysięcy w górę. Jeśli chcesz coś więcej, to możesz śmiało liczyć dodatkowy „tysiąc z metra” za inteligentny dom z prawdziwego zdarzenia. Więcej, gdy chcesz jakieś wymyślne przełączniki lub skomplikowane sceny świetlno-termiczno-roletowe. Tu też pojawia się największa zaleta popularnych urządzeń na rynku (czyli na przykład Fibaro) – większość użytkowników konfiguruje je samodzielnie, nawet w przypadku montażu czegoś do prądu. Systemy przewodowe wymagają jednak integratora.

Czy to wszystko się kiedykolwiek zwróci?

Tak. Instalacja inteligentnego domu może być (i dla wielu osób jest) inwestycją. Dlaczego? Systemy inteligentnego domu pozwalają na lepsze wykorzystanie energii elektrycznej – problem z zapalonym światłem w łazience może być rozwiązany przez przyciśnięcie przycisku ze sceną „noc” lub „wyjście z domu”. Na przykład. Do tego połączenie wszystkich systemów elektrycznych w jeden pozwala na lepszą kontrolę nad nimi, a co za tym idzie – efektywniejsze wykorzystanie zasobów. Czyli system może wyłączyć klimatyzację gdy ma komunikat ze zwory w oknie, że okno jest otwarte. Klimatyzacja nie musi dmuchać, bo w pomieszczeniu się wietrzy. Podobnie jest z bezpieczeństwem. Jestem pewien, że każdy, kto ma okno dachowe co najmniej raz go nie zamknął przed deszczem.

System inteligentnego domu może poinformować Cię – na przykład przy wychodzeniu z domu – że okno nie jest zamknięte, a znaki na niebie, ziemi i pogodzie z AcuWeather wskazują na to, że będzie padać deszcz. Detal, ale zalany dom czy mieszkanie to koszt, którego nikt nie chciałby pokrywać – nawet z ubezpieczenia. Do tego różne czujniki, które pomagają uchronić przez poważniejszymi konsekwencjami awarii czy włamania. Możliwości jest masa. To wszystko może być uznane za inwestycję.
Skoro systemy inteligentnego domu pozwalają oszczędzić na rachunkach za prąd nawet 40%, to oznacza, że za kilka(naście) lat instalacja zwróci się. Do tego może oferować poziom komfortu, jaki trudno porównywać do standardowych rozwiązań. Jeśli dodasz do tego możliwość połączenia instalacji inteligentnego domu z fotowoltaiką czy energią geotermalną (to połączenie jest idealnie proste i wystarczy w praktyce jedno urządzenie w skrzynce elektrycznej, żeby połączyć te systemy), to instalacje smart mogą być ciekawym pomysłem, zwłaszcza gdy budujesz dom lub przymierzasz się do remontu (albo zakupu) mieszkania. Bo tak – oszczędności mogą być i to spore. Nawet tak duże, że instalacja może się zwrócić w kilka lat.

Autor: Bartosz Raducha

Dlaczego małe i funkcjonalne enklawy to przyszłość? Podglądamy deweloperów!

W ubiegłym wieku panowała moda na blokowiska z wielkiej płyty. Ogromne, betonowe bryły wyrastały, jak grzyby po deszczu, tworząc wielkie osiedla. Nikt nie zastanawiał się nad przyszłością. Nikogo nie interesowało, że wycinane są lasy pod zabudowania. Potrzebne były mieszkania i to był najszybszy sposób, by je zbudować. Niestety, ze skutkami tego trendu mierzymy się do dziś. Ogromne skupiska ludzi, hałas dobiegający z każdej strony, zapełnione po brzegi parkingi. Powoli każdy z nas ma tego dość.

Na rynku wyróżnia się kilku deweloperów, którzy zrozumieli obecne trendy i wprowadzili wspaniałą ideę małych enklaw w życie.

Na szczęście czasy pod tym względem zmieniają się na lepsze. Wraz z nadejściem nowego pokolenia, rozwojem technologii i świadomości nt. ochrony środowiska powstają specjalne projekty małych, otoczonych zielenią enklaw. Charakteryzują się one mniejszą liczbą dostępnych mieszkań, tworząc małą, zamkniętą społeczność odciętą od chaosu panującego w centrach miast. Jest to doskonałe rozwiązanie dla rodzin, które cenią sobie ciszę, spokój i wygodę.

I. Żyj jak w bajce, dzięki Fatto Deweloper

Bajkowa Enklawa to jedna z najnowszych inwestycji zielonogórskiego dewelopera. Okazuje się, że Fatto jest jednym z pionierów w budowie małych, funkcjonalnych osiedli. Cechą charakterystyczną Bajkowej Enklawy jest idea 'Easy to live', czyli przemyślana lokalizacja, dzięki której do pracy w centrum miasta dotrzemy w zaledwie kilka minut. Co więcej, po powrocie do domu nie rozczaruje nas brak miejsca parkingowego. Zaparkować będzie można praktycznie pod samymi drzwiami apartamentu oraz w ciekawie rozwiązanych wiatach garażowych.

Osiedla Fatto wyróżnia nowoczesny design. Praktycznie każdy projekt tego inwestora składa się z prostych kształtów oraz funkcjonalnej architektury. Nie doświadczymy tu żadnych zaokrągleń, łuków czy gipsowych figut, które już dawno odeszły do lamusa. Proste i eleganckie wzornictwo zachwyci nawet najbardziej wymagających mieszkańców. Warto również wspomnieć o wyróżnieniach Mistera Budowy za realizacje osiedli Zawiszy Czarnego oraz Boczną Enklawę. Osiedla Fatto są zazwyczaj otoczone zielenią, a mieszkańcy mogą cieszyć się własnym garażem, ogródkiem oraz tarasem, który zdecydowanie zapewni komfort psychiczny po ciężkim dniu pracy.

II. Rodzinna Enklawa od S&P Development

Dwukondygnacyjne segmenty, przy cichej uliczce i przepływającej rzece w pobliżu. Rodzinna Enklawa to nowy pomysł S&P Development na kameralne osiedle przystosowane dla rodzin we Wrocławiu. Ogrodzony, oświetlony i wypełniony zielenią teren ma stworzyć niepowtarzalną atmosferę rodzinnej enklawy. Do każdego mieszkania przylega prywatny ogródek, który ucieszy nie tylko dzieci, ale także rodziców.

Cały teren enklawy będzie zaprojektowany tak, by zagwarantować dzieciom bezpieczeństwo. Dla kierowców do dyspozycji będą po dwa miejsca parkingowe na każde mieszkanie, dzięki czemu nigdy nie doświadczymy problemów z miejscem parkingowym. S&P Development wyróżnia się również nowoczesnym designem oraz niepowtarzalną aranżacją wnętrz. Wszystko na najwyższym poziomie.

III. Kameralne Osiedle pod Warszawą od Inbud Deweloper

Kolejnym, ciekawym projektem jest Osiedle Kameralne mieszczące się zaledwie kilka kilometrów od Warszawy. Deweloper postawił w tym przypadku na 2 budynki w zabudowie bliźniaczej oraz 2 w zabudowie poczwórnej, co daje łącznie 12 domów wybudowanych przy spokojnej i cichej ulicy. Wybór lokalizacji nie był przypadkowy, gdyż w odległości kilkuset metrów znajdują się przystanki komunikacji podmiejskiej, dzięki którym bez problemu dostaniemy się do centrum Warszawy.

Bliźniacze zabudowania mają przełożyć się na bliższe relacje społeczności, za co dajemy wielkiego plusa. Budynki charakteryzuje nowoczesnym i minimalistyczny design. Uwagę zwracają duże, specjalnie zaprojektowane okna, które zapewniają doskonałe doświetlenie wnętrz.

Jak widzicie małe osiedla cieszą się coraz większą popularnością. Dzięki inwestycjom tego typu możemy połączyć zalety miasta i wsi oraz żyć w małej, przyjaznej społeczności. Małe enklawy pozwalają cieszyć się ciszą, a gdy zatęsknimy za miejskim gwarem, możemy w kilka minut zmienić otoczenie. Co ciekawe, nadal niewielu deweloperów decyduje się na zmianę filozofii i budowę kameralnych enklaw, mimo, że apartamenty sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Może za przykładem innych warto odejść od budowania tzw. 'mieszkaniowych dzielnic' i postawić na komfort lokalizację i przemyślane wzornictwo.

Autor: Rafał Flasza


Diablo Chairs - Diabeł tkwi w szczegółach!

Ile razy w życiu zastanawialiście się nad błahymi rzeczami? Dla mnie taką błahostką było krzesło, na którym siedzę. Tak, dokładnie, zwykle krzesło przy biurku. Przecież to nic szczególnego, ot kolejny element naszego pokoju czy biura. Po czasie doszło do mnie, jak ważnym elementem mojej pracy jest fotel, na którym siedzę. Wiele lat spędziłem na zwykłym krześle z Ikei. Znacie takie uczucie, że po dłuższym czasie pracy czy grania musicie wstać, bo coś was boli w kręgosłupie? Jakby to klasyk powiedział „to taki ból jakby ci ktoś kijem golfowym zajechał”? Na pewno znacie. W każdym razie miałem dość tego, że co jakiś czas muszę się odrywać od swoich zajęć, bo coś mi w nich przeszkadza. Moim zbawicielem, a w sumie to mojego kręgosłupa, okazała się zielonogórska firma Domator24, która jest producentem marki foteli gamingowych Diablo Chairs.

Ghostrider, czyli kurier od Diablo Chairs

Kurier przywiózł mi ogromne pudło, które ważyło około 30 kilogramów. Kiedy zobaczyłem opakowanie, w którym fotel do mnie przyjechał, od razu wiedziałem, że to produkt klasy premium. To za sprawą brandingu na każdej możliwej części opakowania. Karton, folie chroniące elementy, a nawet instrukcja – wszystko było oznaczone głową diabła. Ku mojemu zdziwieniu wewnątrz przesyłki znalazłem białe rękawiczki do montażu krzesła. Za to należą się wielkie brawa, bo w końcu ktoś pomyślał o tym, że nie każdy klient chce sobie pobrudzić ręce podczas montowania części, które są naoliwione – producenci uczcie się! Po rozpakowaniu całości i przejrzeniu elementów wszystko się zgadzało, więc przystąpiłem do składania. Te zajęło mi około 40 minut, wraz ze wcześniejszym przygotowaniem pokoju, tak aby wszystko było w idealnym porządku.

Tron na krańcu piekła!

Czarno – biały kolos w końcu stanął na swojej podstawie. Nie bez powodu mówię kolos, bo fotel ma około 150 cm wysokości, siedzisko jest szerokie na 75 cm i głębokie na 70 cm. Od Diablo Chairs otrzymałem fotel w rozmiarze King Size. Tak, to serio królewski rozmiar, bo trochę przypomina tron na kołach. Tak więc, jeśli chcecie kupić fotel od Diablo i macie powyżej 170 cm wzrostu polecam celować w rozmiar King Size. Firma dla swoich klientów przygotowała jeszcze dwa rozmiary średni, czyli normal oraz kids, który jest przeznaczony dla dzieci.

Detalami piekło jest wybrukowane

Nie bez powodu mówi się, że diabeł tkwi w szczegółach. W tym przypadku są to detale i te detale są naprawę dobrze wykonane. Wszystkie szycia są tam, gdzie być powinny, nic się nie rozchodzi, każdy szew idzie idealnie w swoim kierunku. Najlepszym przykładem są białe pasy z oparcia i siedziska, które łączą się w jeden wzór. Logotypy i napisy są wyszyte diabelsko dobrze! Nylonowa nić, też robi robotę swoim wyglądem. Tak jak wspomniałem, fotel ma dwa kolory czarny i biały. Zatem nietrudno się domyślić, że obszycia są wykonywane nićmi kontrastującymi w danym miejscu. Poduszka pod kark ma wyszyte logo firmy, które idealnie wpasowuje się w ten element fotela.

Poduszka fotela ma kształt rogów, co Sprawia, że mają one oryginalny wygląd. Dzięki niej nasza szyja ma idealną pozycję podczas godzin spędzonych przed monitorem.

Niżej na oparciu jest poduszka lędźwiowa, ta też jest genialnie wykonana oraz ma logo tym razem nie firmy a modelu krzesła (to może różnić się w zależności od modelu). Ogólnie poduszki lędźwiowe można wyciągnąć. Tą z modelu X-Horn 2.0 można odpiąć, jednak trzeba zajrzeć pod oparcie. Tam znajduje się klasyczne zapięcie, dzięki któremu możecie ją wyciągnąć. Moim zdaniem nie ma potrzeby jej usuwać bo ta też pomaga utrzymać nam prawidłową postawę kręgosłupa. Ja miałem z tym ogromny problem. Teraz siedzę prosto, nawet bardzo prosto jak na siebie, a mam tendencję do garbienia się. Jeśli ktoś z was ma podobnie, to powiem tak: to pierwszy krok do piekła, znaczy się pierwszy krok ku zmianie postawy, o którą warto dbać. Pod poduszką pod kark znajduje się kolejne wyhaftowane logo, tym razem jest to po prostu napis „Diablo Chairs”.

Kolejnym wyszytym elementem jest front siedziska, tam znajdziecie napis reklamujący krzesła gamingowe „Xtreme Gaming Series”. To wszystkie ozdobniki, które znajdziemy na froncie, z tyłu jest podobnie. Głowa diabła, model krzesła oraz napis „Xtreme Gaming Series”. Jakość wykonania tych smaczków jest naprawdę na najwyższym poziomie. Wszystko równe i bez odstających nitek. To nie piekło dla perfekcjonistów, tylko raj.

Detal tworzy całość

No właśnie całość. Ma przypominać fotel kubełkowy z samochodów wyścigowych. Nic dziwnego, bo firma, mówi głośno o tym, że korzystała ze sportowego wzornictwa. To plus, bo fotel ma serio sportowy pazur. Piekielne akcesorium jest wykonane z ekoskóry HADES, a dokładniej HDS, która jest naprawdę przyjemna w dotyku, wytrzymała oraz co ważne bardzo łatwo ją wyczyścić. Jeśli zabrudzicie fotel, wystarczy wziąć wilgotną ścierkę i go przetrzeć. Pod warstwą skóry na oparciu i siedzisku znajdziecie piankę HR, która ma swoje zastosowanie np. w materacach. Natomiast poduchy pod lędźwie i kark są wykonane z pianki, która zapamiętuje kształt waszego kręgosłupa. Z początku miałem ochotę wyrzucić te poduszki i dalej przypominać Dzwonnika z Notre-Dame na krześle, ale postawiłem je sprawdzić i – cholera, pokochałem je. Podłokietniki są wykonane z plastiku, a ich wierzchnia powierzchnia pokryta jest materiałem, który można wcisnąć. Jest twardy, ale ręce bardzo wygodnie na nim leżą. Cała baza fotela, czyli pięcioramienna gwiazda, jest wykonana z naprawdę mocnego tworzywa sztucznego. Koła pokryte są kauczukiem, który jak zapewnia producent, nie rysują podłogi, więc możecie być spokojni.

Dźwignie i wajchy, czyli trochę o regulacjach

Jest tego cała masa, ale zacznijmy od najważniejszego. Oparcie fotela może być ustawione w kilku kątach. Od pełnego prostego, przeznaczonego do pracy, aż do odchylenia o 120 stopni. Takie odchylenie pozwala dopasować nasz kręgosłup do tego, co aktualnie robimy. Producent zaleca pracę przy 90 stopniach, natomiast dalsze kąty pochylenia będą odpowiednie do czytania, grania, oglądania filmów albo nawet drzemki. Tak zdarzyło mi się przymknąć oko w fotelu od Diablo i powiem wam, czułem się jak na łóżku, tylko trzeba załatwić sobie podnóżek, albo położyć nogi na biurko. Fotel w odchyleniu o 120 stopni jest naprawdę stabilny. Z początku podchodziłem do niego jak pies do jeża, ale w końcu się przekonałem, że na pewno nie poznam się bliżej ze swoją podłogą, bo krzesło mnie utrzymuje. Więc jeśli pracujecie albo gracie po 24 godziny czego oczywiście nie zalecam, to spokojnie możecie uciąć sobie drzemkę, nie odchodząc od miejsca pracy.

Kolejnymi ruchomymi elementami są podłokietniki. Możemy regulować ich wysokość. W przypadku rozmiaru King Size to regulacja od 31 cm do 38 cm zatem łatwo dopasować sobie podłokietniki tak, aby były na równi z biurkiem. Do tego można ruszać nimi w lewo i w prawo. Od pozycji równoległej do siedziska, aż do 30 stopni odchylenia w lewą stronę i w prawą. To daje nam kolejny komfort podczas pracy, ponieważ, nie jesteśmy zmuszeni do trzymania rąk ciągle w jednej pozycji.

O tym, że krzesło można regulować w górę i w dół chyba nie muszę wspominać? Można natomiast przełączyć krzesło w tryb bujania. Otóż standardowo krzesło stoi w pozycji pionowej, jeśli wyciągniemy lekko dźwignie od regulacji fotela góra – dół będziemy w stanie pochylić fotel do tyłu. Kto się nie bujał na krześle w szkole, niech pierwszy rzuci kamień! To przydatna funkcja szczególnie jak oglądamy film.

Do piekła jeden krok

Zielonogórska Firma Domator24 oferuje sporą gamę modeli foteli gamingowych spod szyldu Diablo Chairs. W ich ofercie znajdziecie na pewno coś dla siebie. Czy to pod kątem wyglądu danego modelu, czy pod kątem kolorystyki. Szczerze mówiąc z początku byłem sceptyczny widząc reklamy foteli gamingowych. Myślałem sobie: ot kolejny wymysł dla graczy, byleby na nich zarobić. Pomyliłem się i to bardzo! Cieszę się, że ten artykuł mógł powstać we współpracy z Diablo Chairs. W końcu moje plecy nie odczuwają bólu po długim dniu pracy, a później rozrywki. Więc jeśli zastanawiacie się nad zakupem krzesła dla siebie, dziecka czy kogokolwiek innego powiem jedno. Warto zainwestować w fotele robione przez Diablo, ponieważ robią niesamowitą robotę swoimi produktami, a do tego są Polską firmą, a jak wiecie, warto wspierać lokalnych przedsiębiorców.

Autor: Mateusz Jamroz
diablochairs.com

Bez uprzedzeń, czyli weekend z Hyundai Kona EV

Przyznam, że obserwując współczesny rynek motoryzacyjny wyrobiłem sobie pewne uprzedzenia. Nie rozumiałem mody na SUVy, crossover’y i podobne uterenowione samochody, którymi nigdy nie wjedziesz nawet na polną drogę. Z ciekawością obserwuję rynek elektryków i hybryd, ale podchodziłem do nich sceptycznie. Czekać dłużej niż 5 minut na możliwość kontynuowania podróży? Czemu? Na co to komu potrzebne? Dzisiaj, po weekendzie spędzonym z Hyundaiem Koną w wersji elektrycznej, mogę powiedzieć, że przychylniejszym okiem patrzę na crossover’y oraz auta elektryczne.

Przez chwilę będzie nudno...

Hyundai Kona w wersji EV jest w pełni elektrycznym crossover’em lub też, jak twierdzi producent, małym SUV’em. Model został gruntownie przebudowany względem swojej spalinowej wersji. W moje ręce wpadła najwyższa wersja o mocy 204KM, z baterią o pojemności 64kWh. Auto wyposażone było w szereg czujników, aktywny tempomat i asystenta pasa ruchu. Do dyspozycji kierowcy była też klimatyzacja, podgrzewane i wentylowane fotele oraz aktywne oświetlenie z doświetlaniem zakrętów. Cieszył też Head Up Display.

Mały zasięg? Nie tym razem!

Według producenta zasięg tej wersji to 449km. I tutaj muszę przyznać, że nie jest to tylko pobożne życzenie. Dostałem auto “zatankowane” niemal do 100% i pokazywało zasięg ok 370km. Przez 3 dni nie oszczędzałem go, jeździłem po mieście, raz czy dwa urządziłem sobie drag race spod świateł, zrobiłem ok. 50 km po autostradzie i kolejnych 50 km po krętych drogach dookoła Ślęży. Dodajmy do tego włączoną klimatyzację i wentylowane siedzenia. Oddając auto miałem jeszcze 1/3 baterii i zasięg na ok 140km. Ten przykład przekonał mnie do elektryków. Zasięg nie jest już problemem, zwłaszcza, że doładowanie do 80% na szybkiej ładowarce (100kW) to tylko 54 minuty. Przecież w długiej trasie i tak robimy postoje na regenerację, a poruszając się tylko po mieście szybko się przekonasz, że auto wystarczy doładować raz w tygodniu. Zakupy w galerii handlowej połączone z obiadem to czas, który spokojnie wystarczy na naładowanie auta.

Design? Uczta dla oczu...

Hyundai Kona to zgrabnie narysowany samochód, z ciekawą i dość agresywną stylistyką i jednym wyraźnym problemem. Zarówno przednie światła mijania, jak i tylne, zostały zapakowane w duże ramki połączone z nadkolami. Patrząc na wersję spalinową miałem zawsze wrażenie, że sklejono ją z dwóch różnych samochodów, które postawiono jeden na drugim.

W wersji elektrycznej, producent postanowił dokonać małego redesign’u karoserii oraz wnętrza. Zrezygnowano z plastikowych obramowań świateł, przeprojektowano przód auta i w końcu Kona wygląda spójnie i atrakcyjnie. Cieszy opadająca linia dachu, agresywnie zaakcentowany słupek “C”, a wąskie światła LED z przodu nadają autu drapieżnego charakteru. Warto zwrócić też uwagę na specjalnie zaprojektowane dla wersji elektrycznej alufelgi, które wyglądają jak wyciągnięte z filmu sci-fi. Mają zapewnić mniejsze opory toczenia i poprawić aerodynamikę auta. Przeprojektowano też wnętrze. Jest nowocześniej i jaśniej, a konsola centralna została lekko podniesiona. Auto zyskało tym na funkcjonalności, bo pod nią znalazło się miejsce na duży schowek. Dużo miejsca otrzymały lakierowane na srebrno plastiki. W porównaniu ze spalinową Koną jest jakby bardziej luksusowo. Niestety w tej klasie są to często pozory, ponieważ w niektórych miejscach zastosowano materiały średniej jakości.

Jazda Koną to prawdziwe emocje!

Hyundai Kona to pierwszy “uterenowiony” samochód, który miałem okazję prowadzić. Zawsze uważałem je za bezsensowny wybryk, powstały na zakrapianej imprezie mającej integrować marketingowców i księgowych w firmach motoryzacyjnych. Jeśli chodzi o duże SUV’y wciąż niewiele się zmieniło, jednak na crossover’y patrzę już trochę bardziej przychylnie.

Kona EV dała mi naprawdę dużo radości z jazdy. Tryb sport to przyspieszenie, które wgniata w fotel i nie odpuszcza, dopóki nie ściągniesz nogi z pedału. Szybka jazda po krętych drogach nie była też dla auta problemem, choć trzeba zaznaczyć, że bywa podsterowne. Jest to jednak łatwe do opanowania i przewidywalne. Mimo, że auto jest zawieszone wyżej, nie ma tu wrażenia wychylania się czy pływania po zakrętach. W prowadzeniu było wręcz identyczne jak standardowe auta, co było miłym zaskoczeniem! Był to też pierwszy raz, kiedy miałem okazję prowadzić auto, w jakimś stopniu autonomiczne. Gdy pozwoliłem mu samodzielnie pokonać zakręt poczułem gęsią skórkę! To wszystko przy niemal całkowitej ciszy, bo auto nie dość, że nie hałasuje silnikiem, to jeszcze jest dobrze wygłuszone!

Łamie stereotypy!

Hyundai Kona EV mnie kupiło. To auto interesujące z zewnątrz i wygodne w środku. Kiedy tego potrzebujesz jest drapieżne i szybkie. Rozpieszcza trzecim poziomem autonomiczności i przekonuje, że samochód elektryczny może mieć sensowny zasięg nie tylko na papierze. Artykuł powstał dzięki firmie Autoart Jaremko z Wrocławia.

Autor: Michał Gałczyński

Michał Gałczyński - Ekstremalne MTB

Cześć! Jestem fotografem sportów ekstremalnych, skupionym głównie na sportach związanych z rowerem. Uwielbiam MTB slopestyle i dirt jumping za emocje jakie dostarcza. Dzięki swoim zdjęciom poznaję świetnych ludzi związanych z tym środowiskiem!

Photo credit: MICHAŁ GAŁCZYŃSKI
Camera: Canon 5d mk3


Dlaczego warto się uśmiechać i jak wpływa to na nasz organizm?

Ludzie często powiększają swoją garderobę z myślą o tym, aby móc wyglądać jeszcze lepiej i robić jeszcze większe wrażenie na znajomych. Kupują drogie ubrania, samochody, biorą kredyty, żeby zamieszkać w pięknym domu z drewnianą werandą. Lubią zapisywać się na zajęcia, o których głośno w telewizji tylko po to, by móc o nich opowiadać. Ogólnie rzecz ujmując, tworzą sztuczną rzeczywistość, przesączoną pieniędzmi i ideami, które wstyd wygłaszać na głos. Tworzą błędne postrzeganie siebie nawzajem, myśląc, że to właśnie powyżej wspomniane dobra, przedstawią ich w atrakcyjnym świetle. Okazuje się, że największe wrażenie na innych robimy wysyłając im zwyczajny uśmiech. Dlaczego?

Zmienia wszystko!

Wyobraźmy sobie dwie kobiety o podobnej urodzie. Pierwsza ubrana jest w modne ciuchy, które już z daleka skupiają na sobie uwagę. Jej włosy wyglądają, jakby wyszły prosto spod rąk cenionej fryzjerki, a nienaganny makijaż sprawia wrażenie idealnych rysów twarzy. Jednak pomimo tych udogodnień kobieta jest bez wyrazu, dosłownie tak jakby ktoś wymazał z niej wszystkie emocje. Natomiast obok niej spaceruje kolejna przedstawicielka płci pięknej. Odziana jest w przeciętną sukienkę, białe trampki, a jej włosy związane są w niedbały, artystyczny kucyk. Na jej twarzy oprócz delikatnego makijażu, wyróżnia się jeszcze jedna rzecz, która przyciąga jak magnes. Uśmiech. To właśnie ten mimiczny element robi całą robotę. Buzia wygląda nieco młodziej, oczy świecą się jak małemu dziecku, na widok ulubionej zabawki, a cała sylwetka porusza się rytmicznie, jakby zaraz miała zacząć skakać z radości. Dzięki temu kobieta wydaje się otwarta, pomocna i przepełniona miłością, którą chętnie podzieli się z innymi.

Ubierz się w uśmiech!

Uśmiech jest dla ludzi czymś wyjątkowym. Kojarzymy go z samymi przyjemnymi rzeczami, które bezpośrednio potrafią wpłynąć na nasze samopoczucie. Jest on oznaką radości, zadowolenia, szczęścia i życzliwości. Przez ludzi z zewnątrz odczytywany jest jako skutek dobrego nastroju, który towarzyszy nam w danym momencie. Natomiast jego brak sygnalizuje coś dokładnie odwrotnego i działa jak czerwona lampka, świecąca się nam nad głową z komunikatem „UWAŻAJ!”.

Uśmiechnięte osoby wydają się bardziej pewne siebie, przez co są dla nas bardziej atrakcyjne. Dodatkowo kojarzą się nam z czymś przyjemnym, z czymś, co jest dalekie od problemów życia codziennego.

Naukowcy udowodnili, że częste uśmiechanie się lub śmianie powoduje zmniejszenie napięcia zarówno emocjonalnego, jak i fizjologicznego. Skutecznie redukuje poziom stresu, a co za tym idzie, skraca czas nerwowych sytuacji, wydłużając tym samym nasze życie. Choć codzienność nie jest wysłana różami bez kolców, to warto nawet w tych sytuacjach, którym do wywołania uśmiechu daleko, po prostu go sprowokować, ponieważ jest on w stanie, choć na chwile, odsunąć nas od problemu i pomóc spojrzeć na niego z nieco większym dystansem. Nawet sztucznie wywołany uśmiech stymuluje wydzielenie w mózgu hormonów, zwanych endorfinami. Wspomniane hormony szczęścia działają uspokajająco, wzmacniając przy tym nasz układ odpornościowy.

Warto się rozchmurzyć!

Chociaż życie pisze różne scenariusze, zawsze warto pamiętać o uśmiechu. To mały, a zarazem niezwykle ważny element naszego ‘Ja’. Płynące z niego korzyści, wiążą się zarówno z aspektami fizycznymi, jak i psychicznymi. Pamiętajmy również, że ta czynność jest zaraźliwa, a wizja ludzi zarażonych uśmiechem, nie jest znowu taka straszna. Dlatego posyłajmy go każdemu, kogo spotkamy. Uśmiech nic nas nie kosztuje, a dla drugiej osoby może być bezcenny!

Autor: Jesica Nocek