Bez uprzedzeń, czyli weekend z Hyundai Kona EV

Przyznam, że obserwując współczesny rynek motoryzacyjny wyrobiłem sobie pewne uprzedzenia. Nie rozumiałem mody na SUVy, crossover’y i podobne uterenowione samochody, którymi nigdy nie wjedziesz nawet na polną drogę. Z ciekawością obserwuję rynek elektryków i hybryd, ale podchodziłem do nich sceptycznie. Czekać dłużej niż 5 minut na możliwość kontynuowania podróży? Czemu? Na co to komu potrzebne? Dzisiaj, po weekendzie spędzonym z Hyundaiem Koną w wersji elektrycznej, mogę powiedzieć, że przychylniejszym okiem patrzę na crossover’y oraz auta elektryczne.

Przez chwilę będzie nudno…

Hyundai Kona w wersji EV jest w pełni elektrycznym crossover’em lub też, jak twierdzi producent, małym SUV’em. Model został gruntownie przebudowany względem swojej spalinowej wersji. W moje ręce wpadła najwyższa wersja o mocy 204KM, z baterią o pojemności 64kWh. Auto wyposażone było w szereg czujników, aktywny tempomat i asystenta pasa ruchu. Do dyspozycji kierowcy była też klimatyzacja, podgrzewane i wentylowane fotele oraz aktywne oświetlenie z doświetlaniem zakrętów. Cieszył też Head Up Display.

Mały zasięg? Nie tym razem!

Według producenta zasięg tej wersji to 449km. I tutaj muszę przyznać, że nie jest to tylko pobożne życzenie. Dostałem auto “zatankowane” niemal do 100% i pokazywało zasięg ok 370km. Przez 3 dni nie oszczędzałem go, jeździłem po mieście, raz czy dwa urządziłem sobie drag race spod świateł, zrobiłem ok. 50 km po autostradzie i kolejnych 50 km po krętych drogach dookoła Ślęży. Dodajmy do tego włączoną klimatyzację i wentylowane siedzenia. Oddając auto miałem jeszcze 1/3 baterii i zasięg na ok 140km. Ten przykład przekonał mnie do elektryków. Zasięg nie jest już problemem, zwłaszcza, że doładowanie do 80% na szybkiej ładowarce (100kW) to tylko 54 minuty. Przecież w długiej trasie i tak robimy postoje na regenerację, a poruszając się tylko po mieście szybko się przekonasz, że auto wystarczy doładować raz w tygodniu. Zakupy w galerii handlowej połączone z obiadem to czas, który spokojnie wystarczy na naładowanie auta.

Design? Uczta dla oczu…

Hyundai Kona to zgrabnie narysowany samochód, z ciekawą i dość agresywną stylistyką i jednym wyraźnym problemem. Zarówno przednie światła mijania, jak i tylne, zostały zapakowane w duże ramki połączone z nadkolami. Patrząc na wersję spalinową miałem zawsze wrażenie, że sklejono ją z dwóch różnych samochodów, które postawiono jeden na drugim.

W wersji elektrycznej, producent postanowił dokonać małego redesign’u karoserii oraz wnętrza. Zrezygnowano z plastikowych obramowań świateł, przeprojektowano przód auta i w końcu Kona wygląda spójnie i atrakcyjnie. Cieszy opadająca linia dachu, agresywnie zaakcentowany słupek “C”, a wąskie światła LED z przodu nadają autu drapieżnego charakteru. Warto zwrócić też uwagę na specjalnie zaprojektowane dla wersji elektrycznej alufelgi, które wyglądają jak wyciągnięte z filmu sci-fi. Mają zapewnić mniejsze opory toczenia i poprawić aerodynamikę auta. Przeprojektowano też wnętrze. Jest nowocześniej i jaśniej, a konsola centralna została lekko podniesiona. Auto zyskało tym na funkcjonalności, bo pod nią znalazło się miejsce na duży schowek. Dużo miejsca otrzymały lakierowane na srebrno plastiki. W porównaniu ze spalinową Koną jest jakby bardziej luksusowo. Niestety w tej klasie są to często pozory, ponieważ w niektórych miejscach zastosowano materiały średniej jakości.

Jazda Koną to prawdziwe emocje!

Hyundai Kona to pierwszy “uterenowiony” samochód, który miałem okazję prowadzić. Zawsze uważałem je za bezsensowny wybryk, powstały na zakrapianej imprezie mającej integrować marketingowców i księgowych w firmach motoryzacyjnych. Jeśli chodzi o duże SUV’y wciąż niewiele się zmieniło, jednak na crossover’y patrzę już trochę bardziej przychylnie.

Kona EV dała mi naprawdę dużo radości z jazdy. Tryb sport to przyspieszenie, które wgniata w fotel i nie odpuszcza, dopóki nie ściągniesz nogi z pedału. Szybka jazda po krętych drogach nie była też dla auta problemem, choć trzeba zaznaczyć, że bywa podsterowne. Jest to jednak łatwe do opanowania i przewidywalne. Mimo, że auto jest zawieszone wyżej, nie ma tu wrażenia wychylania się czy pływania po zakrętach. W prowadzeniu było wręcz identyczne jak standardowe auta, co było miłym zaskoczeniem! Był to też pierwszy raz, kiedy miałem okazję prowadzić auto, w jakimś stopniu autonomiczne. Gdy pozwoliłem mu samodzielnie pokonać zakręt poczułem gęsią skórkę! To wszystko przy niemal całkowitej ciszy, bo auto nie dość, że nie hałasuje silnikiem, to jeszcze jest dobrze wygłuszone!

Łamie stereotypy!

Hyundai Kona EV mnie kupiło. To auto interesujące z zewnątrz i wygodne w środku. Kiedy tego potrzebujesz jest drapieżne i szybkie. Rozpieszcza trzecim poziomem autonomiczności i przekonuje, że samochód elektryczny może mieć sensowny zasięg nie tylko na papierze. Artykuł powstał dzięki firmie Autoart Jaremko z Wrocławia.

Autor: Michał Gałczyński