Apple Vision Pro - Emocje opadły, ale jaka czeka nas przyszłość?

source: Apple

Apple Vision Pro to zdecydowanie kolejny przełomowy produkt, który zmieni życie wielu ludzi. Jeżeli nadal myślicie o nim w kategorii gadżetu, to znaczy, że jeszcze nie do końca rozumiecie potencjał tego komputera. Tak dobrze przeczytaliście.

Istnieją zestawy VR, ale różnica między nimi, a Vision Pro jest mniej więcej taka, jak między palmtopem a pierwszym iPhonem. Vision Pro otwiera rozdział Spatial Computingu, komputera przestrzennego. Dokładnie takiego stwierdzenia użyło Apple w swojej oficjalnej prezentacji produktu. Słowo VR nie padło ani razu! Przypadek? Na pewno nie. Tech gigant z Cupertino doskonale zna potencjał nowego wynalazku, a ja postaram się przenieść Was w niedaleką przyszłość.

The Vision

Apple zaprezentowało całkowicie nowe urządzenie, czyli zestaw do rozszerzonej/wirtualnej rzeczywistości, który jest naszpikowany najnowszą technologią. To, co odróżnia to urządzenie od innych, to brak kontrolerów, czy jakichkolwiek innych akcesoriów. Vision Pro obsługujemy za pomocą oczu, głosu i palców.

Gogle posiadają dwie główne kamery skierowane na wprost, dwie kamery skierowane w dół, kolejne dwie skierowane na boki, dwa iluminatory pracujące dzięki podczerwieni, skaner LiDar oraz kamerę True Depth, którą znamy z iPhona oraz iPada.

Vision Pro skanuje otoczenie przed nami. Natomiast kamery oraz iluminatory wewnątrz perfekcyjnie śledzą ruch naszych gałek ocznych. No więc zakładasz to na głowę i co dalej?

Dzięki Vision Pro jesteś Tomem Cruisem z Raportu Mniejszości. Przeglądasz pliki, otwierasz aplikacje, dyktujesz tekst, tylko że nie musisz trzymać rąk w górze jak aktor, wystarczy, że patrząc na dany element, plik lub tekst dotkniesz swoich palców. Brzmi jak magia?

source: Apple

Druga para oczu!

Apple Vision Pro wyświetli twoje oczy... tylko po co? Wyobraźcie sobie, że korzystacie z urządzenia i nagle podchodzi do was ktoś z prawdziwego świata. Co się dzieje? Pauza, spoglądasz na nią, a urządzenie wyświetla twoje oczy i rozmawiacie bez konieczności ściągania urządzenia. Dzięki temu osoba, z którą rozmawiamy, czuje się bardziej komfortowo. Po prostu widzi nasze cyfrowe oczy, zamiast czarnego szkła. Tylko czy jesteśmy na to gotowi?

source: Apple

Spatial Computing

Tak jak wcześniej wspomniałem, do urządzenia nie są potrzebne żadne akcesoria, co nie wyklucza dodania ich w przyszłości. Nie potrzebujemy ani Maca, ani iPada, ani iPhone’a. Vision Pro to w pełni samodzielny komputer, który wykorzystuje całkowicie nowy system operacyjny VisionOS.

source: Apple

A co jeśli mam już Maca? Wystarczy, że na niego spojrzysz, a gogle wyświetlą ci jego ekran przed twoimi oczami. Ze względu na to, że jest to nowe urządzenie, gogle będą współpracować z aplikacjami od Apple. Biorąc pod uwagę ilość czasu, jaka minie, zanim urządzenie wejdzie do sprzedaży, developerzy będą mieli ogromne pole do popisu.

Face Time

Nie musisz już robić makijażu pod Call'a przez Face Time. Wyobraź sobie, że pracujesz zdalnie i łączysz się za pomocą FaceTime z innymi pracownikami. Do tej pory musieliśmy spoglądać na swój telefon. Teraz będziemy mogli go odłożyć, a rozmówca zobaczy wyrenderowany skan naszej twarzy i będzie go animował w czasie rzeczywistym. Tym mówimy o scenie niczym z filmu Surogaci z Bruce’em Willisem w roli głównej.

Gadżet dla bogatych?

Urządzenie jest wykonane z aluminium i szkła, więc na pewno swoje waży, osobna bateria, która nie obciąża naszej szyi, wystarczy na 2h pracy bezprzewodowej, więc żeby obejrzeć film, musimy być podłączeni do zasilania. No i jest drogo! Gogle kosztują w USA 3500 dolarów. Na razie nie liczmy, jak bieda kusicielka wpłynie na cenę urządzenia u nas.

Jest jedno malutkie pocieszenie. Jeżeli Mac i iPad nie będą już niezbędne do 'pełnego zanurzenia' to cena Vision Pro nie wydaje się już tak wygórowana.

source: Apple
source: Apple
source: Apple

The Paradox

Rozrywka, filmy, gry, zdjęcia i to, czego jeszcze nie znamy. Jeżeli Vision Pro płynnie łączy zawartość cyfrową z naszą fizyczną przestrzenią, to jak myślicie, co sprawi, że szczęki opadną nam na podłogę?

Wyobraźcie sobie kino domowe, które sprawi, że nasz pokój całkowicie zniknie. Cyfrowe wspomnienie urodzin lub pierwszych kroków naszego dziecka, które będzie wspomnieniem naszych własnych oczu i uszu, a nie telefonu. Dostępne niczym sen na jawie. Piękne i przerażające zarazem.

Być może jesteśmy świadkami momentu przełomowego, który podobnie jak smartfon, zmieni sposób, w jaki komunikujemy się w przestrzeni cyfrowej lub to, w jaki doświadczamy przestrzeni digital w ogóle. Niestety wszyscy znamy paradoks internetu. Coś, co łączy ludzi oddalonych od siebie o tysiące kilometrów, oddala tych, którzy są tuż obok.

source: Apple

Przyszłość = Vision

Osobiście uważam, że Vision Pro jest jednym z najbardziej przełomowych urządzeń, jakie zaprezentowała nam firma z Cupertino od czasów iPhona, ale jeszcze nie w tej wersji. Za kilka lat urządzenie zostanie jeszcze bardziej dopracowane. Na pewno będzie lżejsze i wydajniejsze. Co przyniesie nam przyszłość?

Wyobraźcie sobie osobę, która jest sparaliżowana i korzysta z komputera w sposób, jaki był do tej pory dla niej niedostępny.

Wyobraźnia już działa? Będziemy oglądać w czasie rzeczywistym ściany własnego mieszkania w kolorach, które zastosujemy podczas remontu. Będziemy mogli się przenieść do przestrzeni wirtualnej w niespotykanej dotąd namacalności. Cyfrowa galeria? Wyobraźcie sobie tylko wizytę na wystawie cyfrowych twórców, którzy zaproszą nas do interaktywnego obcowania z ich twórczością. Nasi bliscy staną w naszym pokoju, dzięki przestrzennej wersji Face Time.

Na koniec pozostaje słów kilka o User Experience. Nawet jeżeli mówimy o prototypie to wystarczy, że przeczytacie pierwsze wrażenia kilku znanych dziennikarzy oraz youtuberów. Podobno Vision Pro działa magicznie. Choć wygląd VisionOS jest nam znany to jego działanie i funkcjonalność otwiera zupełnie nową przestrzeń. Jest to coś, czego jeszcze w pełni nie rozumiemy. Czas pokaże, czy to dobrze, czy też źle.

Autor: Karol Skotnicki


Cosmos Greek Food&Coffee, czyli kawa i Grecja na talerzu!

Prawdziwym sukcesem w ‚gastro’ jest stworzenia miejsca, do którego chce się wracać. Powodów może być wiele. Dobra kuchnia, atmosfera, miejsce albo wszystkie te rzeczy na raz. Cosmos Greek Food to gastro bar, który znajduje się w samym centrum Zielonej Góry. Nasze rodzinne miasto, więc sprawdzamy! Zapraszamy Was na kilka słów o jednym z najlepszych gastro barów w mieście, który 13 lipca obchodzi swoje 5 urodziny!

Go greek!

Cosmos znajduje się przy placu pocztowym, na rogu skrzyżowania z ulicą Sikorskiego. Już na wejściu wita nas slogan "go greek" i możecie być pewni, że nie jest to żadna ściema. Zacznijmy może od wizerunku lokalu.

Od strony wizualnej oraz doświadczenia z marką to należy się 5tka z plusem. Za projekt identyfikacji odpowiada Łukasz Czarkowski z Idea Focus.

Co się na to składa? Przyjazne jasne aple oraz zieleń. W niektórych miejscach możecie znaleźć polsko-greckie slogany, które sprawiają, że siedzi się tu po prostu przyjemniej. Do wyboru mamy ogródek ze stolikami na zewnątrz lub stoły barowe i tradycyjne siedziska wewnątrz.

Na półkach greckie produkty, które możemy zabrać ze sobą do domu. Oliwy, chałwy, greckie wina itp. Co najważniejsze... nie było dnia, żeby na wejściu nie przywitał nas uśmiech. Czy to ze strony Dimiego (właściciel), czy też obsługi, która czeka za barem.

Greek Vibe - all the time!

Wakacje w Grecji dopiero przed nami, ale jeżeli tak wygląda grecka gościnność, to możemy spać spokojnie. Jeżeli przemiła obsługa idzie w parze z dobrym jedzeniem, to ciężko taki projekt zepsuć. Dlaczego? Ponieważ przestajesz podejmować ludzi na linii lokal-klient, a raczej budujesz społeczność przyjaciół.

W kompleksowym podejściu Brand Strategy chodzi o to, aby klientów zmieniać w fanów marki. W przypadku CGF&C mamy wrażenie, że cel ten został osiągnięty.

Na końcu jest zawsze małe 'ale'. Czy za dobrym wizerunkiem idzie w parze jakość? Cosmos to nie tylko kawa, o której napiszemy zaraz krótki esej, ale przede wszystkim jedyne miejsce na mapie miasta, gdzie zasmakujecie greckich przysmaków. Czy jest smacznie?

Good Morning!

Krótka odpowiedź brzmi tak! Opcji jest naprawdę sporo, a Cosmos otwiera się już o godzinie 8:00 rano. To znaczy, że oprócz pory lunchowej, możemy przyjść tu na śniadanie. W menu znajdziemy m.in pyszne omlety w kilku wersjach, bułeczki brioche oraz jajecznice. Brzmi banalnie? Może i tak, ale wszystko jest pięknie podane i za każdym razem smaczne! Kawa?

Tutaj też mamy mnóstwo opcji do wyboru, ale dlaczego kawa w Cosmos smakuje tak dobrze? To tak naprawdę sekret każdego baristy, ale najlepiej jest ocenić czarne americano lub espresso. Jeżeli czarna kawa nie ma w sobie kwasowości, znajdziemy w niej aromaty orzechów i co najważniejsze, po wystygnięciu nie zamienia się w "kawo" podobną ciecz, to możemy śmiało stwierdzić, że robota została wykonana z wyróżnieniem.

https://www.youtube.com/watch?v=K4zWT4qVHtg&t=26s&ab_channel=TheARQ

Zresztą z oceną kawy jest trochę podobnie jak z oceną piwa. Te najtańsze 'chmiele' reklamowane są w otoczeniu lodowej temperatury. Robi się tak po to, aby ukryć słabą jakość. Kiedy piwo nabiera temperatury pokojowej, zdradza swoje prawdziwe oblicze. Z kawą działa to w drugą stronę. Jeżeli letnia nadal zachowuje aromaty i nie zmienia swojego smaku to mamy do czynienia z doświadczonym baristą.

Kawa w Cosmosie, praktycznie w każdej odmianie, jest tak dobra, że w sumie przestało nam się chcieć robić ją w domu!

Świetne cappuccino, espresso oraz americano są na naszej liście praktycznie każdego dnia. Coś chłodniejszego? Cosmos serwuje również kawy mrożone w kilku odmianach, czyli idealnie na lato!

Greek Food

A teraz przejdźmy do konkretów. W menu po godzinie 12:00 czeka na Was spory wybór charakterystycznych smaków prosto z Grecji. Souvlaki, gyrosy, pity i przepyszne sandwiche wydawane są tu niemalże non stop. Przystawki? Można wybierać spośród greckich przekąsek mięsnych, ale są też ciekawe pozycje vege.

Do naszych ulubionych dań należą z pewnością Club Sandwich z kurczakiem, Gyros w przeróżnych odmianach oraz tortille.

Jeżeli myślicie, że to już wszystko to zostawcie miejsce na deser, ponieważ Cosmos jest tutaj również w czołówce. Tradycyjna Baklava, grecki jogurt z różnymi dodatkami i gotowe słodkości w postaci Tiramisu lub naszego ulubionego Bueno oraz Ferrero.

Podsumowując, Cosmos Greek Food&Coffee jest pozycją obowiązkową. Możemy tu przyjść na śniadanie, pyszny lunch lub spędzić czas z przyjaciółmi na koniec dnia. Czeka nas bardzo miła atmosfera i świetne jedzenie. Zdecydowanie polecamy!


The Witcher Sezon 3 - Dlaczego Henry Cavill musi odejść?

photo credit: Netflix

Chcielibyśmy, aby ten artykuł był wstępem do dyskusji na temat tego, dlaczego po raz kolejny coś, co zapowiadało się tak pięknie, musiało się skończyć. Obejrzeliśmy właśnie pierwszą część (5 odcinków) III sezonu Wiedźmina na Netflixie i niestety nie mamy dla Was dobrych wieści. Czy jest aż tak tragicznie?

Chaos!

Nie tylko historia o Białym Wilku jest pełna magii, potworów oraz chaosu. Mamy wrażenie, że ostatnie kilka miesięcy, a w szczególności zawirowania wokół Henry'ego Cavilla, osiągnęły poziom wspomnianego wyżej chaosu.

Henry powraca jako Wiedźmin w sezonie III, choć jak wszyscy wiemy, sezon II został bardzo słabo odebrany nie tylko przez widzów, ale również przez tytułowego Wiedźmina. Odstępstwa od książek, a także unowocześnianie opowieści na siłę, doprowadziło do ostatecznej decyzji o odejściu aktora.

Oczywiście możemy tylko domyślać się, co ostatecznie skłoniło Cavilla do porzucenia jego drugiej najważniejszej roli w życiu. Numerem jeden jeszcze do niedawna była rola Supermana, ale tu, jak wiemy, też poszło coś nie tak.

Wiedźmin zapowiadał się naprawdę nieźle, a pierwszy sezon pomimo skoków pomiędzy opowiadaniami miał jednak swój klimat. Był mroczny, słowiański, miał świetną muzykę, a sam aktor dbał o ekranizację wielu szczegółów z książek. Niestety decyzja zapadła, a sezon trzeci jest ostatnim, w którym Henry Cavill odegra legendarnego Geralta. Jaki jest do tej pory?

photo credit: Netflix
photo credit: Netflix
photo credit: Netflix

Sezon III... no niech leci!

Już w drugim sezonie przestało być mrocznie. Ciri stała się wiedźminką w kilka minut, omijając przeszkody dzięki 'Bullet Time', a cały czar fascynacji książką jakby prysł.

Muzyki, która przyprawiała o gęsią skórkę, nie ma, kolorki są, ale już nasycone, a wszystko dopełnia wpychany na siłę musical. Podobno już scenariusz drugiego sezonu przesądził o odejściu aktora wcielającego się w rolę Geralta z Rivii. Smutne, ale prawdziwe.

Sezon trzeci został podzielony na dwie części, a pierwsza z nich miała premierę z końcem czerwca. Niestety jest on bolesny w odbiorze z kilku względów.

Po pierwsze nadal traci w oprawie. Jest zbyt cukierkowy. To taki rodzaj fantasy, który nie pasuje do tego konkretnego fantasy. Stroje wyprasowane, makijaże tip top, a muzyka już nie słowiańska, a zachodnia. Oglądając relację Wiedźmina, Yennefer i Ciri mamy wrażenie, że Henry Cavill próbuje uratować słabo napisane dialogi. Trochę wujek, trochę samiec alfa. To wszystko sprawia, że postać Geralta traci. Kiedy był mroczny i bardziej tajemniczy, był po prostu intrygujący.

photo credit: Netflix
photo credit: Netflix
photo credit: Netflix

Idąc dalej... Gdyby nie starcie Geralta w drugim odcinku z potworem w zamku Vuilpanne to mielibyśmy wręcz melodramat z początkiem gejowskiego romansu i...? Nic poza tym. Konflikt Ciri i Yennefer po prostu nie udał się filmowcom i sprowadza się do pyskówek i słabego montażu. Na szczęście 3 odcinek ratuje Yennefer, a tak naprawdę Anya Chalotra, która ją odgrywa. Widz przynajmniej ma wrażenie, że podobnie jak Cavill, aktorka stara się uratować słaby scenariusz. Podobnie jest z Elfami. Ich losy są bardziej wypełniaczem niż czymś, co powinno zmuszać nas do refleksji na temat niesprawiedliwości. Sceny opowiadające ich wątki stały się wręcz bezinteresowne.

Nowocześnie, powoli...

Później niestety jest coraz gorzej i zdajemy sobie sprawę, że nawet najpiękniejsza scenografia i slow motion nie uratuje opowieści o losach Wiedźmina. Twórcy świadomie postawili na Ciri, która nie potrafi wzbudzić prawdziwych emocji, a jej los sprowadza się wręcz do szukania pomocy w ramionach Geralta. Wątek romansu Jaskiera z Radowidem można sprowadzić tylko do określenia 'cringe'.

Jest to epizod wtłoczony na siłę tak mocno, że od samego początku nie chcemy, żeby miał miejsce.

To prowadzi do kuriozalnej sytuacji, w której Ciri, która znajduje się w obliczu największego niebezpieczeństwa, zostaje pozostawiona sama sobie, na rzecz romansów w szopie. Dramat!

Koniec jest bliski...

Kolejnym problemem jest postać grana przez MyAnna Buring. Chodzi oczywiście o Tissaię, która zdobyła serca fanów, jako najpotężniejsza czarodziejka kontynentu, natomiast w tym sezonie wyraźnie została odsunięta na drugi plan. Z jednej strony bohaterowie szukają w niej ratunku, ale ostatecznie wypada to miernie. To samo tyczy się Jaskiera. Joey Batey jest tylko momentami sobą. Postać niezdarnego pomagiera o wielkim sercu odeszła w zapomnienie.

Choć zabrzmi to strasznie, to cieszymy się, że Wiedźmin z Henry Cavillem na czele się kończy.

Oddanie aktora dla tej postaci zostało spoliczkowane już tyle razy, że musiał nadejść moment, w którym powiedział dość. Miejmy nadzieję, że Cavill powróci w uniwersum Warhammer i zrobi porządek z mass mediami tego świata. Niestety Geralt i Superman jest już przeszłością.


SsangYoung Rexton - Pod wrażeniem raz po raz!

Czy ktoś pamięta początki koreańskiej motoryzacji na europejskim rynku? W większości były to modele wręcz budżetowe, które były alternatywą dla polskich kierowców. Wiele z oferowanych modeli było tanich w odczuciu, natomiast ciężko było odmówić im prostoty konstrukcji, funkcjonalnych rozwiązań oraz... niezawodności. Z marką SsangYoung było podobnie! Mija ponad 20 lat i hasło Made in Korea oznacza już zupełnie coś innego! Rexton to flagowy model marki SsangYong, a dzięki uprzejmości salonu Wojciechowski Zielona Góra, mieliśmy okazję spędzić z nim cały weekend!

SOLIDINY FLAGOWIEC

Rexton to z pewnością samochód, obok którego nie przejdziemy obojętnie. Jego masywne gabaryty, konstrukcja oraz użyte technologie oferują dzisiejszemu kierowcy sporo. Być może nawet wszystko, czego tak naprawdę potrzebujemy.

Rexton to elegancki i niezwykle przestronny SUV, który jest tak naprawdę autem terenowym

Oparty na ramie nośnej Quad Frame, zapewnia niezwykłą wytrzymałość, a turbodoładowany 4-cylindrowy silnik Diesla, komfort podróżowania oraz dobre osiągi. Zacznijmy jednak od wyglądu.

5M PRESTIŻU

Trzeba przyznać, że koreańscy inżynierowie stworzyli bardzo ciekawy projekt, który podczas testu, obrócił niejedną głowę. To wszystko za sprawą majestatycznego chromowanego grilla oraz ciekawych reflektorów, które nadają mu bezprecedensowy look premium.

Auto robi wrażenie już samym rozmiarem, co sprawia, że na drodze budzi szacunek

Testowana wersja posiadała również piękne alufelgi, które dopełniały czarny lakier oraz chromowane akcenty. Auto jest wysokie, a prześwit mierzy około 23 cm. Tył jest nieco mniej dostojny, ale nadal wszystko tutaj do siebie pasuje. Minimalistyczne tylne lampy LED łączą swój wzór z aluminiową listwą pokrywy bagażnika. Tuż pod tylną szybą znajdziemy nazwę modelu... oczywiście w chromie. Przejdźmy zatem do środka.

W ŚRODKU BAARDZO SIĘ STARA

Musimy przyznać, że wnętrze Rextona zaskoczyło nas przynajmniej kilka razy. Po pierwsze wsiada i wysiada się z niego bardzo wygodnie. Siedzimy wysoko, a skórzane fotele zaliczają się do tych z najwyższej półki. Jazda na ramie to swoiste bujanie, a w połączeniu z wygodnymi fotelami mamy wrażenie żeglowania, ale o tym za chwilę...

Kierowcę otaczają cyfrowe zegary, duży i responsywny ekran systemu Infotainment oraz skórzana tapicerka, która pokrywa znaczącą część wnętrza

O skórze też musimy napisać dwa słowa więcej, ponieważ i spasowanie i jej dobór robi naprawdę świetne wrażenie. Niestety w dzisiejszych czasach modele topowych marek potrafią być wyposażone w skórzane tapicerki, które są po prostu nudne. Tapicerowane siedziska Rextona możemy przyrównać wręcz do marek luksusowych. Skóra w pakiecie Executive to oczywiście NAPPA, która jest miękka, posiada różne przeszycia oraz wzory.

Fotele są oczywiście regulowane, a fotel pasażera jest równocześnie fotelem prezydenckim

To oznacza, że możemy go złożyć do przodu, a pasażerowie z tyłu mają wygodny dostęp do regulacji kąta nachylenia oparcia. Między fotelami przednimi znajdują się wysokiej jakości przyciski do sterowania napędem oraz asystentami jazdy.

Przycisków jest sporo jak na dzisiejsze standardy, ale czy to źle? Obecnie cyfryzacja jest na ścieżce upraszczania wszystkiego i niestety nie zawsze się to udaje. Kierowcy, którzy są zainteresowani modelem Rexton będą dziękować za to podczas każdej podróży.

Jeżeli chodzi o wyposażenie, to znajdziemy tu wszystko, czego potrzebuje kierowca. Menu systemu Infotainment jest bardzo responsywne i czytelne. Rexton może być wyposażony również w ładowarkę indukcyjną, wentylowane fotele, oświetlenie ambientowe oraz rolety przeciwsłoneczne tylnych okien. Testowana wersja Saphire posiadała również system jonizacji oraz kontroli jakości powietrza, Apple Car Play i Android Auto, tylny radar ruchu poprzecznego oraz podgrzewane fotele II rzędu.

Z TYŁU JEST KLASA!

Nie lubicie podróżować z tyłu? SsangYong szybko zmieni Wasze zdanie, ponieważ z tyłu siedzi się wspaniale. Jedziemy wielkim, terenowym aucie na ramie, z tyłu czeka na nas mnóstwo miejsca, a wygodne skórzane fotele mogą się praktycznie położyć. Dodatkowo Rexton może być skonfigurowany do przewożenia 7 pasażerów. Tak trzeba żyć!

JEŹDZI, JAK...

Rexton prowadzi się, jak wielki Mercedes z lat świetności i to jest ogromna zaleta! Pod maską mamy tu Diesla o pojemności 2.2L spiętego z 8-stopniową skrzynią automatyczną, 200 KM oraz 441 Nm momentu obrotowego. Nie jest to demon prędkości, ale pozwala sprawnie przyspieszyć + uciągnąć 3500kg na haku. Silnik Rextona na pewno da się usłyszeć, to w końcu solidny Diesel, natomiast cała reszta... szanowni Państwo... auto jest naprawdę świetnie wygłuszone. Brawo!

DLA KOGO STWORZONY?

Wszystko, co skrywa nazwa Rexton, zamyka się w kompletną ofertę. Dla kogo? Jeżeli cenicie sobie jakość wykonania, komfort jazdy i niezawodność to SsangYong Rexton Was wręcz uwiedzie. Naszym zdaniem jest to świetna propozycja dla osób, które mieszkają poza miastem, hodują konie, uprawiają żeglarstwo lub po prostu kochają górskie. Jeżeli wpisujecie się w którąś z powyższych kategorii, to koniecznie wybierzcie się do salonu na jazdy testowe.


MSG Sphere - Rewolucja obrazu i dźwięku zamknięta w formie cyfrowej kuli!

source: Sphere Facebook

MSG Sphere to jedyny taki obiekt muzyczno-rozrywkowy na świecie... na razie! Arena w kształcie kuli jest dosłownie na wykończeniu i powstaje w rozrywkowej stolicy świata, czyli Las Vegas. Projekt został ogłoszony przez Madison Square Garden Company w 2018 roku, a budowa rozpoczęła się już rok później. Otwarcie obiektu zaplanowano na drugą połowę 2023 roku. Czy jest to obiekt, który odmieni oblicze rozrywki na zawsze? Sprawdźmy!

The Sphere

Czym tak naprawdę jest The Sphere? To rewolucyjne miejsce, w którym będziemy mogli oglądać, a raczej doświadczać, wciągające pokazy, koncerty i wydarzenia! Okazuje się, że kształt kuli to geometrycznie najlepszy kształt dla konstrukcji tego typu. Areny widowiskowe istniały już w starożytności, ale to dzięki najnowszej technologii przystosowanej do kuli będziemy mogli doświadczyć rozrywki na nowo.

source: Sphere Facebook

2 miliardy $ w imię sztuki

Początkowo budowa MSG Sphere Las Vegas miała kosztować około 1,7 miliarda dolarów. Jednak według ostatnich doniesień cena budowy obiektu rozrywkowego wzrosła o 300 milionów dolarów i osiągnęła obecnie poziom 2,2 miliarda dolarów.

Średnica MSG Sphere to 366 metrów, co czyni ją jedną z największych kulistych konstrukcji na świecie

Jej zewnętrzną część pokryje ekran LED o wysokiej rozdzielczości, który będzie wyświetlał dynamiczne, 360-stopniowe efekty wizualne widoczne z wielu kilometrów. Sfera będzie mogła pomieścić 20 000 widzów, z czego 18 000 miejsc będzie siedzących. Dodatkowo każde z nich będzie miało dostęp do szerokopasmowego szybkiego internetu.

The Sound

Inżynierowie MSG wyposażyli obiekt we wciągający system dźwiękowy, który wykorzysta technologię kształtowania wiązki. To rozwiązanie pozwoli na kierowanie dźwięku do określonych miejsc w obiekcie. Mało? Basy poczujemy za pomocą głośników zamontowanych w podłodze. W ten sposób jego wibracje odczuje każde siedzisko.

The Sphere zaprojektowano z myślą o muzyce i sztuce. Doświadczenie dźwięku na nowo było tu priorytetem

To bardzo ważne, biorąc pod uwagę, że większość dużych multi-milionowych tras koncertowych odbywa się na obiektach sportowych. Stadiony sportowe, jak sama nazwa wskazuje, nie są do końca przystosowane dla muzyki. Wybierając płytę, trybuny lub loże VIP na tego typu obiektach, będziemy skazani na doświadczanie muzyki w innym wymiarze. MSG Sphere jest w pewnym sensie jednym wielkim głośnikiem. To pozwoli doświadczyć technologię porównywalną do Dolby ATMOS na żywo!

source: MSG Studios

Ekran, jakiego świat nie widział!

The Sphere wyposażono w ekran o rozdzielczości 16k, który sprawi, że widzowie doświadczą niespotykanej dotąd technologii. Jego rozmiar oraz rozdzielczość sprawi, że kształt kuli w pewnym sensie zniknie. Ta sztuczka sprawi, że widzowie, będą otoczeni fotorealistycznym obrazem, który przeniesie ich do innego wymiaru. Czy nie tak wyglądały właśnie podróże Inżynierów z Prometeusza Ridleya Scotta?

Jesteście ciekawi, jak to wszystko będzie wyglądać? Poniżej klip YouTube od Vegas Publicity, który przeniesie Was do innego wymiaru.

https://www.youtube.com/watch?v=GZl4_ADofL8&ab_channel=VegasPublicitycom

Premiera!

Już tej jesieni pierwsi widzowie będą mogli doświadczyć dwóch widowisk z cyklu Sphere Experience. Postcard from Earth to pierwszy program stworzony w celu pełnego wykorzystania technologii XXII wieku. Produkcja jest obecnie w toku i zaoferuje wyjątkową perspektywę na wspaniałe piękno życia na Ziemi w niespotykanej dotąd skali. Za obraz będzie odpowiadał Darren Aronosfky, twórca filmowych hitów takich, jak Źródło, Noe, Requiem dla snu oraz Mother!.

To jednak nie wszystko! Pierwszym zespołem, który wystąpi w MSG Sphere Las Vegas będzie U2, które powraca na scenę ze specjalną serią koncertów. U2:UV Achtung Baby Live at Sphere to nie z tego świata wydarzenie muzyczne na żywo, podczas którego największy na świecie zespół rockowy uruchomi najnowocześniejszą salę koncertową na świecie.


Pranie na ekranie, czyli jak poznaliśmy "Ewę z pralni"!

Ile razy słyszeliście, że przyszłość już nas niczym nie zaskoczy? Taaa… mamy podobnie. A jednak wolny rynek i ludzka wyobraźnia przyczynia się do coraz to nowych sposobów na biznes. Nawet jeżeli możemy stwierdzić, że prowadzenie biznesu w Polsce ciężko porównać do francuskiego croissant’a, to właśnie wtedy trafiamy na takie osoby, jak Ewa Michalewicz. Być może znacie już ją pod pseudonimem @ewazpralni, a jeśli jeszcze nie, to dzisiaj opowiemy Wam, jak można zarabiać na praniu, będąc na Instagramie.

On Social

Social media to nóż obosieczny. Możemy dzięki nim rozwijać własny biznes, markę osobistą lub nawet usługę. Niestety to, co piękne w internecie, może być zupełnie czymś innym w rzeczywistości. Na nasze szczęście, Ewę znamy już od wielu lat i jej osoba jest tylko potwierdzeniem teorii, że jeżeli jesteś w porządku na co dzień, to w social mediach i biznesie też sobie poradzisz.

Eco Lagoon

Ewa, która jest osobą niezwykle przedsiębiorczą, postanowiła pewnego dnia, że usługa prania może być nie tylko wygodna, ale i ‚fajna’. Tak powstała pralnia Eco Lagoon w Zielonej Górze.

"Początki pralni wzięły się z obsługi apartamentów na wynajem. Wiedziałam, że pralnia może być usługą o wiele wygodniejszą i na telefon."

Eco Lagoon jest pralnią wodną, nie chemiczną. Środki wykorzystywane do prania są ekologiczne i biodegradowalne. Dlaczego o tym mówimy? Ponieważ oprócz super wygodnej usługi, dostajemy również świeże i pachnące pranie. Jak u mamy!

Usługa składa się z prania i prasowania. Wszystko możemy załatwić przez telefon, a prania nie musimy nawet nigdzie zawozić. Pracownicy odbiorą nasze rzeczy, a jeśli zajdzie taka potrzeba, mogą nam je przywieźć pod drzwi.

@ewazpralni

Profesjonalna pralnia to nie tylko wygoda i czas. Być może warto pomyśleć o ciuchach, na które wydajemy nie raz małe fortuny, w szerszej perspektywie. Przekazujemy je komuś, komu ufamy oraz żarcik ;P
Ewa uczy kultury prania. Dzięki profilowi na Instagramie dociera do końcowego klienta, dzieląc się jednocześnie przydatną wiedzą. Hej, sami usuwamy już plamy przy pomocy wody z czajnika w kilka sekund.

Wszystkie starania Ewy przekładają się na to, że jej pralnia jest już mocno rozpoznawalna w mieście. Czy nie o to chodzi w dobrej komunikacji? Myślę o jakiejś usłudze i na myśl powinna przyjść wybrana firma lub osoba?

Next?

Pralnia na telefon oraz profil na Instagramie doprowadza ją do wielu nowych miejsc. Okazuje się bowiem, że pranie ma mega fajną społeczność i wsparcie w sieci. No tak, przecież pierzemy codziennie! Pranie w naszej kulturze to czynność, którą śmiało możemy przyrównać do potrzeby spania lub jedzenia.

W ostatnim czasie Ewę możecie spotkać również w roli eksperta dzielącego się swoją wiedzą na szkoleniach organizowanych dla osób z branży. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat domowych hack’ów lub dołączyć do grona klientów Eco Lagoon, to zapraszamy Was do odwiedzenia social mediów.


,,Martwe zło: Przebudzenie'' – obejrzeliśmy najlepszy horror od czasu ,,Obecności''!

(c) WARNER BROS. PICTURES

Ameryka, rok 1981. Fani horroru zasiadają w kinach, aby poznać mroczną historię grupy znajomych przebywających w opuszczonej chatce w samym środku leśnej dziczy. Jak się jednak okazuje, demoniczna opowieść stworzona przez dwudziestoletniego Sama Raimiego sprawia, że część przerażonych widzów opuszcza salę kinową. Czy istnieje lepsza nagroda dla twórcy opowieści grozy niż fakt, że udało mu się przerazić publiczność? ,,Martwe zło'' to dziś klasyka horroru typu gore, którą – jak wielu sądziło – należy zostawić w spokoju. Mimo to w 2013 roku doczekaliśmy się wskrzeszenia serii, przyjętej przez fanów z pewną dozą krytyki. W 2023 roku demoniczna księga została otwarta ponownie, ale tym razem w sposób spektakularny! ,,Martwe zło: Przebudzenie'' to majstersztyk, na który trzeba wybrać się do kina.

(c) WARNER BROS. PICTURES

Ciekawość pierwszym stopniem do piekła

Wszystkie poprzednie części – oprócz ,,Armii ciemności'' – rozgrywały się w lesie. Teraz przenosimy się jednak do budynku mieszkalnego, mieszczącego się najpewniej w Los Angeles. Fabułę odświeża także pojawienie się zupełnie nowego dla tej serii wątku rodziny stawiającej czoła życiowym problemom. Prowadząca nocny tryb życia Beth (Lily Sullivan) zachodzi w ciążę z przypadkowym mężczyzną. Szukając wsparcia, kieruje się do dawno niewdzianej starszej siostry, Ellie (Alyssa Sutherland), matki trojga dzieci, nie tak dawno porzuconej przez męża.

Siostry z pewnością odbudowałyby swoją relację, gdyby nie nagłe trzęsienie ziemi, które – jak okazuje się chwile później – na zawsze zmieni ich życie. W wyniku zdarzenia w podziemnym parkingu powstaje dziura, odsłaniająca dawno nieużytkowane pomieszczenie z dewocjonaliami. Wśród nietypowych artefaktów znajduje się tajemnicza stara księga i zakurzone płyty winylowe, które nastoletni syn Ellie postanawia zabrać do domu, aby przyjrzeć im się bliżej. Odtworzenie nagrania sprowadza do kamienicy od lat uśpionego demona. Piekielna moc atakuje Ellie – opiekuńczą mamę zmieniającą się w żądnego krwi własnych dzieci potwora.

(c) WARNER BROS. PICTURES
(c) WARNER BROS. PICTURES

Horror i czarna komedia w jednym

,,Martwe zło: Przebudzenie'' to przepiękny powiew świeżości, którego brakowało nam w historiach grozy ostatniej dekady. Dostajemy zupełnie nową, inną niż do tej pory historię, wciągającą od pierwszej sceny filmu. Dzieci w horrorach mają to do siebie, że zwykle nie dają się lubić. W przypadku ,,Evil Dead Rise'' wszystkie z postaci, nawet te najmłodsze, napisane są w sposób nieprzerysowany i ludzki. Co dziwne, nie wkurza nawet dzieciak, który na wyraźne polecenie starszej siostry nie pozbył się upiornej księgi, zwiastującej wszystko, ale na pewno nie happy end.

Mówiąc o bohaterach, aż żal pominąć Ellie, idealnie wykreowaną przez Alyssę Sutherland. Znana z ,,Wikingów'' aktorka powołała do życia postać przerażającą, głośną, szaloną i na swój sposób zabawną.

W tym momencie aż trudno wyobrazić sobie inną artystkę w roli poturbowanej życiowo – i w dodatku opętanej – tatuażystki! Połączenie talentu obsady, dobrych dialogów i zabiegów fabularnych zaowocowało przeplatanką horroru z czarną komedią, ale bez efektu ciarek żenady. Krwawe, a czasami po prostu obrzydliwe sceny mieszają się z czarnym humorem, co wywołuje mieszane uczucia, przez nas oceniane zdecydowanie na plus. Bo jak się zachować, kiedy wulgarny demon najpierw odgryza komuś oko, a później pluje nim wprost do gardła kogoś innego?

(c) WARNER BROS. PICTURES
(c) WARNER BROS. PICTURES

Godny potomek ,,Evil Dead''

Ta produkcja to rollercoaster, zaczynający się na samym wstępie z ,,wysokiego C''. Pojawia się tu mnóstwo zabiegów dźwiękowych. Twórcy dobrze wiedzą, kiedy owiać nas niepokojącą ciszą, a kiedy postawić na głośne i przerażające dźwięki. Nowy ,,Evil Dead'' to także show inteligentne i przemyślane. Świetna praca kamerą ukazuje kadry, w których poszczególne przedmioty pojawiają się nie bez powodu. Dobrze poznajemy miejsce akcji, aby w chwili rozwoju treści wyłapać ważne różnice.

Widać tu multum serca włożonego w powstanie filmu na wszelkich jego płaszczyznach, ogromne zamiłowanie do horroru oraz zrozumienie – i uszanowanie – konwencji ,,Evil Dead''.

Nie ma tu niepotrzebnych scen, a fabuła staje się w pewnym momencie jedynie tłem krwawego spektaklu. Na "Evil Dead Rise" spożytkowano 6 500l sztucznej krwi. A skoro o krwi już mowa, jedna ze scen przypomni nam o niemniej kultowym ,,Lśnieniu''. Nie zabraknie również ważnych nawiązań do poprzednich odsłon ,,Martwego zła'', a więc mknącego z prędkością światła demona, diabelskich pnączy, shotguna i piły mechanicznej – co spodoba się fanom Asha, znanego z pierwszych odsłon obrazu Raimiego.

Miało być słabo - Wyszło rewelacyjnie!

,,Martwemu złu'' oberwało się już od momentu, gdy pomysł na nowy projekt zaledwie rodził się w głowach twórców. Po pierwsze – odsłona z 2013 roku wzbudziła mieszane uczucia wśród widzów. Po drugie – reżyserem powstającego przedsięwzięcia okazał się Lee Cornin, odpowiedzialny za ,,Impostora'', uznanego za horror dość mozolny i do szpiku kości odtwórczy. Jak się jednak okazało, ,,Przebudzenie'' oceniono zbyt pochopnie. Lee Cornin odświeżył ,,Martwe zło'' w godnym pochwały stylu, o czym świadczy coraz więcej pochlebnych recenzji krytyków filmowych. Dzieło Sama Raimiego, tworzącego krótkie filmy grozy już od ósmego roku życia, doczekało się bardzo dobrej kontynuacji, obejrzanej – na ten moment – przez 88 milionów widzów z całego świata. Możemy liczyć na kontynuację, o czym świadczy pierwsza i ostatnia scena najświeższej produkcji. Wygląda na to, że kolejnym razem mrok znów zawita w lesie...

Warto? Hell yes!

Jeśli zwątpiliście we współczesne horrory, a jednocześnie żal Wam kasy na bilet kinowy, ze spokojnym sumieniem możemy polecić Wam ,,Martwe zło: Przebudzenie''! Jeśli mowa o jakichkolwiek oczekiwaniach lub małych życzeniach względem losów bohaterów, których – być może – poznamy za jakiś czas, chcielibyśmy dowiedzieć się, jak powstała mroczna księga i czym jest nienazwane do tej pory ,,zło''. Wynika to może z czystej ciekawości, a może po prostu z sentymentu do ,,Obecności''.

Autor: Aleksandra Kucza


Volkswagen I.D 5 - Car Identity na 5-tkę!

Zacznijmy od tego, że do testu modelu I.D 5 podchodziliśmy bardzo ostrożnie. Auta elektryczne budzą dużo emocji, a marka Volkswagen do tej pory z emocjami nam się nie kojarzyła w ogóle. Tak więc, odbierając kluczyki, nasze serca były zimne.

Dzięki uprzejmości salonu Świtoń-Paczkowski Zielona Góra mieliśmy okazję testować kolejne auto elektryczne. Tym razem jednego z najpopularniejszych producentów aut na świecie i….? Naszą głęboką sympatię względem Volkswagena I.D 5 można opisać kolorem prawie tak czerwonym, jak jego lakier. Jest to auto bardzo kompletne i dopracowane. Zaprojektowane według idei i ciężko jest się tu do czegoś przyczepić. Jednak po kolei…

I.D czyli…?

No właśnie, skrót elektrycznych modeli Volkswagenami odnosi się do Innovative Design. Z drugiej strony model I.D 3 jest swojego rodzaju nowym otwarciem. Początkiem nowego etapu w historii marki i w pewnym sensie nowym „Garbusem”. O kampanii wizerunkowej I.D pisaliśmy również tutaj.

To czy modele I.D są piękne ciężko jednoznacznie stwierdzić, ale na pewno są przemyślane, a ich design ciężko pomylić z czymś innym.

I.D 5 podoba nam się nawet bardzo i posiada jedną z najważniejszych cech modelu, który ma za zadanie budowanie tożsamości producenta. Patrząc na niego z każdej strony, czujemy, że jest to 100 procentowy Volkswagen i to proszę Państwa, jest komplement. Wielu projektantów z branży automotive obecnie błądzi. Auta stają się do siebie podobne, nawet jeśli mają różne emblematy na masce. W przypadku I.D 5 mamy do czynienia jednym z członków rodziny. Podwyższony crossover coupé? Chyba tak możemy go określić. Jest napompowany, ale w jego proporcjach wszystko się zgadza.

Przód to charakterystyczna belka świateł, białe logo VW, ładnie zaprojektowany zderzak i całkiem odważnie ścięty przód. To sprawia, że I.D 5 wygląda na auto masywne i zwarte. Dominują tu minimalistyczne przetłoczenia, szkło i charakterystyczne lampy I.Q Light z tyłu oraz z przodu, które witają nas i żegnają za pomocą pięknej animacji.

(I.D) Interior Design na 5+

Wnętrze rodziny I.D jest w świecie motoryzacji kwestią kontrowersyjną. Cała rzesza dziennikarzy wylała pomyje na nowy system infotainment, haptyczne przyciski na kierownicy oraz jakość wnętrza. Zaznaczmy jednak, że dotyczyło to modelu I.D 3 i raczej było mocno przesadzone. Ok, I.D 3 nie mógł się pochwalić materiałami premium i błyskawicznie działającym system operacyjnym, ale odświeżone I.D 3 właśnie miało swój debiut i ten problem zniknął. A po drugie to właśnie modele I.D 4 i I.D 5 naprawiło 90% uwag związanych z tym, co wyżej.

Prowadząc I.D 5 mamy wrażenie, że wszystko zostało tu zaprojektowane według jakiejś idei. Funkcjonalność i ergonomia wnętrza jest tu na bardzo wysokim poziomie.

Pamiętajmy, że większość rzeczy dzieje się już w autach automatycznie, ale to nie zmienia faktu, że inżynierowie szukają nowych rozwiązań w projektowaniu aut. Z wnętrzem I.D 5 polubiliśmy się bardzo szybko. Opcjonalne fotele były rewelacyjne, a pozycja za kierownicą oraz widoczność bardzo dobra. Miejsce z tyłu? Pasażerowie oraz dzieci, nie będą mieli na co narzekać. Dodatkowo w opcji możemy wybrać piękny panoramiczny dach, który wpuszcza do środka mnóstwo światła. Niewielki wyświetlacz przed kierowcą pokazuje to, co najważniejsze i wiecie co? Chyba właśnie tak miało być. W kabinie panuje minimalizm, więc nie spodziewaliśmy się konfigurowalnych zegarów z 10-cioma widokami.

Car Identity w prowadzeniu!

Z każdym dniem testu nabieraliśmy przekonania, że I.D 5 jest nie tylko świetnym elektrykiem, ale świetnym autem w ogóle. Mocy mamy tu wystarczająco, ponieważ w testowanej wersji mieliśmy około 200 KM. Auto elektryczne oddaje moc w zupełnie inny sposób, ale to właśnie w I.D 5 czuliśmy prawdziwy komfort podróżowania. Jest to jeden z nielicznych 'elektryków' w których nikt w gabinie nie narzekał na doznania związane z rekuperacją.

Układ kierowniczy oraz jezdny był dla nas bardzo dużym zaskoczeniem. W trybie komfort mamy do czynienia z bardzo komfortowym, a zarazem zwartym pojazdem, co w przypadku tej bryły oraz baterii w podłodze jest niezwykle trudne do osiągnięcia.

Zazwyczaj elektryki są zbyt sztywne. Niestety nastawy zawieszenia są dla inżynierów nie lada wyzwaniem. W przypadku I.D 5 było to bardzo miłe zaskoczenie. Sztywno może być, natomiast dopiero w trybie Sport. Byliśmy również bardzo ciekawi, jak wygląda podróżowanie z aktywnym, a w pewnym sensie inteligentnym, tempomatem. Czy ingerencja w prędkość na podstawie danych GPS nie będzie nam przeszkadzać? Otóż z pełną odpowiedzialnością odpowiadamy 'Nie'. Samoistne zwalnianie pojazdu przed miejscowością lub znakiem ograniczenia prędkości okazało się niezwykle przydatną i wygodną funkcją. I.D 5 robił to niezwykle płynnie, a jeżeli kierowca ma tylko inne zdanie, to wystarczy, że dotkniemy pedału przyspieszenia i samochód oddaje nam pełną kontrolę.

Kolejnym zaskoczeniem była 'niechęć' wyłączenia systemu utrzymywania na pasie ruchu. Tak, dobrze przeczytaliście! W modelu I.D 5 działa on zaskakująco dobrze. Nie wyrywa nam kierownicy, a raczej inteligentnie przypomina i pomaga pozostać na właściwym pasie. Oczywiście wymaga to konkretnego stylu jazdy, ale tutaj naprawdę brawo dla inżynierów Volkswagena.

Podsumowując, I.D 5 to auto bardzo uniwersalne. Możemy śmiało powiedzieć, że nie będzie zbyt wielu argumentów przeciwko zakupowi. Jeżeli jesteście entuzjastami nowych technologii i nie boicie się zrobić kroku naprzód, to I.D 5 będzie bardzo dobrym wyborem. Nie stracicie przy tym jednak poczucie, że macie do czynienia z samochodem, a nie jakimś elektrycznym eksperymentem.

Autor: Krzysztof Skotnicki


Tip na Trip - Czy Madera to faktycznie raj na Ziemi?

Są takie miejsca na świecie, które przyciągają tłumy turystów ze względu na piękne plaże, krajobrazy, trasy trekkingowe, ciekawe budowle, czy dobre jedzenie. Są też miejsca, które mają w sobie to wszystko. Tak jest właśnie na Maderze, serio! Ta wyspa wygląda jakbyśmy dostali właśnie przepustkę do raju. Znajdziemy tutaj egzotyczną roślinność, czarne plaże, niesamowite góry, klify, tropikalne owoce, klimatyczne miasteczka i.. długo można by było jeszcze wymieniać. Zapraszam na kolejny Tip na Trip, żeby dowiedzieć się, co jeszcze niesamowitego kryje w sobie ta wyspa.

Jak jest na Maderze?

Po wyjściu z samolotu poczułam się trochę jak na innym kontynencie. Na pierwszy rzut oka Madera skojarzyła się trochę z Ameryką Południową, czy Azją. Panuje tutaj bardzo przyjemny klimat, powietrze jest ciepłe, ma dużą wilgotność i do tego można wyczuć tutaj zapach kwiatów i egzotycznych roślin. Sama wyspa kryje w sobie masę różnych odmian flory.

Podczas wędrówek po wyspie roślinność zmienia się w szybkim tempie. Spotkamy tutaj eukaliptusy, bambusy oraz lasy wawrzynowe.

Na terenie Madery znajduje się liczący kilka milionów lat las wawrzynowy. Lasy tego typu zachowały się jedynie w trzech miejscach na świecie. Są tutaj również drzewa egzotycznych owoców takich jak: Marakuje, banany, i uwaga monstery (Tak! Mimo że monstery są trujące, to mają jadalne owoce). Lasy są bardzo gęste, a powietrze oraz gleba mocno wilgotne, co sprawia, że roślinność jest tam wyjątkowo zielona i bujna, a jej zapach niezwykle aromatyczny.

Jeśli chodzi o zwierzęta, to można tutaj spotkać przepiękne ptaki, np. wchodząc w tereny górskie, możemy na szlaku zauważyć biegające kuropatwy, które podchodzą do ludzi w poszukiwaniu jedzenia. W moim przypadku wystarczyło na chwilę zdjąć plecak na szlaku, aby jeden z ptaków zaczął z ciekawością zaglądać do środka. Kolejnymi ptakami, które na Maderze występują dosyć często, są pliszki górskie. Oprócz tego po wyspie latają kanarki, zięby i gołębie itd.

Podczas wędrówek po wyspie, na skałach można zauważyć jaszczurki, które wychodzą, jak tylko pojawi się mocne słońce. Na plażach chowają się w piasku i między kamieniami.

Na Maderze spędziłam 6 dni i moim zdaniem, przez te 6 dni udało mi się zobaczyć sporo. Poniżej przedstawię Wam moje Top miejsca oraz podpowiem, gdzie warto zatrzymać się na nocleg. Ponadto, jak dolecieć oraz jak przemieszczać się po wyspie.

Lecimy i planujemy!

Zacznijmy od tego, jak dolecieć na Maderę? Z Polski można dostać się bezpośrednimi lotami z Katowic oraz Warszawy lub z przesiadką np. przez Londyn Stansed. Ja wybrałam tę drugą opcję, ponieważ było taniej i korzystniej. Minus był taki, że trzeba było spędzić noc na lotnisku w oczekiwaniu na drugi lot.

Co zobaczyć na Maderze?

Polecam zrobić mapkę z interesującymi nas miejscami. Na wyspie jest tak dużo różnorodnych miejsc, że pewnie zabraknie nam czasu na zobaczenie ich wszystkich. Dlatego, jeśli jedziemy na krótki wyjazd, to warto sobie zaznaczyć miejsca warte uwagi, aby nie jeździć bez celu po całej wyspie.

Vereda do Larano

Zaczynamy zwiedzanie od północnego wschodu. Trasa trekkingowa Vereda do Larano zaczyna się w miasteczku Machico. Można tam zostawić samochód na jednym z parkingów. Po drodze mijamy małe domki, ogrody z drzewami owocowymi i warzywami. W takich wioskach bardzo często mieszkają starsi ludzie, którzy pracują w swoich ogrodach i zaczepiają na szlaku turystów, włączając się w rozmowę. Te ogrody bardzo często są osadzone na pionowej części góry, dlatego krajobraz przypomina trochę azjatyckie tarasy ryżowe.

Droga jest bardzo przyjemna i prowadzi wśród lasów wawrzynowych, gdzie w pewnym miejscu pojawia się widok na klify zwisające nad oceanem. Na trasie jest kilka punktów widokowych oraz miejsc na odpoczynek i zdjęcia. W oddali widać najbardziej charakterystyczny półwysep Św. Wawrzyńca, który opiszę w kolejnym akapicie.

Półwysep Św. Wawrzyńca i Ponta de São Lourenço

Widok naprawdę wyjątkowy, a cały krajobraz przypomina pustynię, albo planetę z filmów Sci-Fiction. Nie ma tam drzew, a czerwona ziemia łączy się ze skałami i roślinnością. Jeśli nie chcemy przechodzić całej trasy (ok. 6 km w dwie strony) do końca półwyspu, to polecam zrobić spacer do jednej z plaż. Tu czeka nas droga ok. 30 minut od punktu początkowego, gdzie widoki na klify są przepiękne. Zwłaszcza po południu, kiedy morskie
powietrze miesza się z pięknym światłem słonecznym. Plaża jest położona po drugiej stronie klifu, a żeby się na nią dostać, wystarczy zejść po schodkach.

Pico do Arieiro i Pico Ruivo

To dwa szczyty, które znajdują się mniej więcej w środkowej części wyspy. Pico Ruivo to najwyższy szczyt Madery (1861 m n.p.m), do którego prowadzi kręta droga, w większości po stromych schodach, między szczytami. Trasę zaczyna się właśnie od szczytu Pico do Arieiro, przy którym można zostawić samochód na bezpłatnym parkingu.

Na Maderze, na terenach górskich bardzo często występuje zjawisko inwersji

Zjawisko inwersji następuje, kiedy na szczycie góry jest cieplej niż na nizinach. Efekt? Mamy wrażenie, że znajdujemy się nad chmurami. Ja miałam akurat to szczęście, że inwersja była przepiękna. Na całej wyspie było pochmurnie, miejscami padał nawet deszcz, a na samej górze świeciło słońce.

Droga na Pico Ruivo jest dosyć wymagająca, mimo że to ok. 15 km w dwie strony to wchodzenie raz w dół, raz w górę po praktycznie pionowych schodach, ciemnych tunelach (przyda się tutaj latarka), stromych zboczach gór, jest dla osób raczej z dobrą kondycją oraz dla osób, które nie mają lęku wysokości. Naprawdę warto przejść tę trasę, bo widoki z samej góry są niesamowite i na pewno długo pozostaną w naszej pamięci.

Plaża Seixal i wodospady

Wybierając się na czarną plażę w Seixal od strony wschodniej wyspy, warto po drodze zatrzymać się w dwóch punktach przy wodospadach. Pierwszy - Cascata Agua d'Alto. Wodospad znajduje się przy drodze, ale same widoki wokół zapierają dech w piersiach. Drugi - Veu da Noiva, wodospad spływa z klifu, a można go oglądać ze specjalnego punktu widokowego. Jeśli chodzi o czarną plażę, to nie zrobiła na mnie aż tak dużego wrażenia (to tak właśnie jest z tymi zdjęciami z Instagrama, gdzie wygląda to zupełnie inaczej niż w realu). Sama plaża jest dosyć mała, położona blisko drogi, ale jeśli chodzi o przerwę na odpoczynek i kąpiel w oceanie, to będzie ona idealna. W pobliżu znajduje się miasteczko Porto Moniz, gdzie znajdziecie naturalne baseny wulkaniczne, a do tego samo miasteczko jest bardzo urokliwe.

Kolejka na Achadas da Cruz

Kolejka położona jest na wysokości 450 m, a jej nachylenie to aż 98%! Można zjechać nią do spokojnego miejsca przy oceanie. Sam zjazd jest dosyć ekscytujący i trwa on około 5 minut. Podczas zjazdu możemy obserwować wysokie klify i małą, niezamieszkaną wioskę w dole. Po zjechaniu na dół możemy przespacerować się promenadą wzdłuż oceanu oraz obserwować niesamowite klify, które wpadają do oceanu.

Żeby wrócić, trzeba w wagoniku kliknąć zielony guzik, a kolejka sama wjedzie razem z nami na górę. Warto pamiętać, że ostatni wjazd kolejki na górę odbywa się o godzinie 18:00.

Levada do Rei

Kolejnym punktem są lewady, czyli system nawadniający na Maderze. Specjalne utworzone rynny z wodą, gdzie woda przemieszcza się z gór na niziny. Dzięki temu woda jest praktycznie cały czas w obiegu i dostarczana jest na tereny bardziej suche. Przy lewadach zostały utworzone malownicze trasy.

Jedna z takich tras do Levada do Rei, która biegnie właśnie wzdłuż takiego systemu nawadniającego. Większość trasy prowadzi przez gęste lasy, mija się wodospady i wysokie wzgórza. Po drodze są punkty widokowe z widokiem na góry i ocean. W pewnym miejscu trzeba przejść nawet pod małym wodospadem, który akurat spada na szlak. Trasa ma ok 6 km i zakończona jest punktem przy strumieniu z niewielkim wodospadem.

Sleep & Food

Ja polecam szukać noclegów w aplikacji Airbnb. Można tam znaleźć naprawdę świetnie miejsca z klimatem. Czasami o wiele taniej niż np. na Booking'u.

Co zjeść? Madera słynie z dobrych potraw z ryb i owoców morza oraz przepysznych chlebków Bolo do Caco, które można zakupić jeszcze ciepłe, praktycznie w każdym markecie. Warto też popróbować ponchy (napój alkoholowy na bazie rumu, cytryny, miodu i imbiru), chociaż często dodawane są do niego również różne świeże soki.

Lubicie owoce? Do wyboru mamy: banany, platany (większe od bananów, które zawierają w sobie więcej skrobi i nadają się np. do gotowania, czy smażenia), a także tamarillo, które jest połączeniem pomidorów z marakują. Na wyspie popularny jest również tutejszy napój - Brisa. Jest to napój gazowany w wariantach bez cukru z dodatkiem soku (polecam smak - marakuja).

Jak się przemieszczać? 4x4

Najwygodniejszą opcją będzie wypożyczenie samochodu. Takie auto warto wypożyczyć w mniejszych wypożyczalniach, które najczęściej nie pobierają depozytu + nie trzeba posiadać karty kredytowej. Warto wypożyczyć samochód z napędem 4x4 lub chociaż o większej mocy, ponieważ drogi na Maderze są strome i często samochody z mniejszą mocą miały problem z podjazdem pod górę.

Madera to niezwykła wyspa, która kryje w sobie wiele niesamowitych miejsc. Można poczuć się tutaj jak w tropikach i odpocząć w otoczeniu palm, egzotycznych roślin i świeżego powietrza. Jeśli macie taką możliwość to w te wakacje wybierzcie się tam koniecznie!

Autor: Justyna Amborska


Netflix ,,You'' - Na ile Londyn z ekranu jest prawdziwy?

,,Jeśli jesteście tutaj dlatego, że zacząłem mordować ludzi, odczepcie się'' – napisał na swoim Instagramie Penn Badgley. Penn to odtwórca głównej roli w kultowym serialu ,,Ty'', gdy jego konto dobiło do miliona obserwatorów. Okazuje się bowiem, że Joe Goldberg, permanentny kłamca, stalker i morderca budzi sympatię, a przecież nie o to chodziło twórcom. Choć zjawisko romantyzacji antybohaterów jest w dzisiejszych czasach coraz częstsze i bardziej bezpardonowe niż kiedyś, w dzisiejszym artykule skupimy się bardziej na miejscu akcji czwartego – i zarazem najnowszego – sezonu serialu.

Escape to London!

O tym, że najnowszy sezon przeniesie nas do Wielkiej Brytanii, informował już teaser serialu. Każdy z nas był wówczas ciekaw, jak potoczą się dalsze losy Goldberga, który zabił żonę i sfingował własną śmierć. Trzeba przyznać, że ucieczka do Europy i zmiana tożsamości wydawała się logicznym krokiem. Jak się w końcu okazało, Joe osiadł w największym mieście Wielkiej Brytanii, przedstawiając się od tej pory jako Jonathan Moore.

Darcy Collage nie istnieje!

Chwilę później okazało się, że niejaki Pan Moore, który w Londynie pojawił się niemal znikąd, zostaje wykładowcą akademickim na jednym z londyńskich wydziałów. Jeśli Londyn to miejsce, w którym posadę wykładowcy można wygrać w paczce chipsów, to jest to dobre miejsce dla każdego, kto chciałby zacząć swoje życie od nowa. A tak naprawdę uczelnia, na której wykłada Jonathan, Darcy College – jest fikcyjna.

Tworząc swoje produkcje, Netflix stara się uczynić je zrozumiałymi dla odbiorców z całego świata.

W rozumieniu Brytyjczyków college nie jest domyślną nazwą wyższej instytucji naukowej, a raczej pewnym jej odłamem. College to także mniejsza uczelnia, która nie zdobyła do tej pory statusu uniwersytetu - co nie wpływa korzystnie na jej renomę.

Wracając do samego Londynu – sceny z Darcy College nagrywane były w Royal Holloway University of London. Budynek uczelni to prawdziwa uczta dla fanów architektury. Kampus powstał jeszcze w 1879 roku z inicjatywy przedstawiciela brytyjskiej burżuazji, którym był Thomas Holloway. Pierwotnie oferta uczelni skierowana była jedynie do kobiet, a uroczystemu otwarciu instytucji towarzyszyła sama królowa Wiktoria. Royal Holloway University of London jest więc nie tylko piękną budowlą zdobiącą Londyn, ale i prawdziwym wehikułem czasu. Szkoda, że twórcy wymyślili swój własny uniwersytet, rezygnując z powołania się na jedną z najbardziej prestiżowych uczelni na terenie Wielkiej Brytanii.

netflix.com

Jonathan chodzi do pracy na pieszo... 60 kilometrów?!

Już na początku serialu widzimy, że Jonathan prowadzi zdrowy tryb życia – nie jeździ metrem ani już tym bardziej samochodem. Lubi spacery, dlatego w dotarciu na uczelnię pomagają mu zwykle tylko i wyłącznie jego własne nogi. Nie zapominajmy jednak, że mowa o spacerze po Londynie. Błyskotliwe oczy internautów bardzo szybko wychwyciły odległość, jaką musielibyśmy pokonać z mieszkania Jonathana – South Kensington – do Egham, gdzie mieści się Royal Holloway University of London.

Na podstawie lokalizacji tych dwóch miejsc obliczono, że jest to odległość – około – 30 mil, a więc 64 kilometrów. W tym przypadku szczególnie widać niedociągnięcia twórców, którzy mogli przecież osadzić uczelnię Jonathana gdzieś bliżej lub – co typowe dla mieszkańców Londynu – wzbogacić jego codzienną rutynę o korzystanie z metra, o wiele wygodniejszego od samochodów lub chodzenia na pieszo przez to naprawdę wielkie i tłoczne miasto.

Ile zarabia Jonathan?

,,Uwielbiam to mieszkanie. Urok, wbudowane regały, kominek w każdym koncie. Williamsburg się nie umywa'' – te słowa wypowiada w jednej ze scen główny bohater. I ma całkowitą rację! Mieszkanie, w którym się rozgościł to prawdziwa, klimatyczna perełka, osadzona dodatkowo w urokliwej i niemiłosiernie drogiej dzielnicy Londynu. South Kensington opływa w przepiękne, wiekowe kamieniczki i muzea. Właśnie w tej okolicy znajdziecie Natural History Museum, Science Museum oraz Victoria and Albert Museum.

Jak to możliwe, że Jonathan mógłby opłacić coś tak kosztownego jedynie z pensji wykładowcy, nawet przy założeniu, że przed wyjazdem z Ameryki okradł martwą Love? Średnia pensja wykładowcy w Wielkiej Brytanii to 46 tysięcy funtów rocznie, dlatego i w tym miejscu brytyjscy fani zarzucili twórcom opowiadanie bajek.

Podsumowując...

Joe to farciarz, który ,,po znajomości'' zamieszkał w jednej z najbardziej prestiżowych dzielnic Londynu. Następnie rozpoczął pracę wykładowcy (jakie to proste!) oraz uwikłał się w kolejną toksyczną relację. Tym razem z córką jednego z najbogatszych ludzi na świecie. Pomijając fakt, że zbyt wiele tu zbiegów okoliczności i szczęścia, czwarty sezon ,,Ty'' przede wszystkim wkurza.

Z perspektywy widza doskonale patrzy się na estetykę serialu, a sama historia przyjemnie rozkręca się w drugiej części ostatniego sezonu, ale... my zaliczamy się do tych, którzy wierzyli, że tym razem Joe wreszcie się doigra, kończąc w więzieniu. Nic z tych rzeczy! Możemy być pewni, że w kolejnym sezonie Joe Goldberg popełni te same, już niemal nudne błędy. Problem w tym, że nowy status społeczny może oddalić go od wymiaru sprawiedliwości jeszcze bardziej niż dotychczas...

Autor: Aleksandra Kucza