Anna Przybył - Czworonogi jak z bajki!

Ania specjalizuje się w fotografii koni i psów. Współpraca z tego typu modelami nie jest wcale taka oczywista, ale ostateczne efekty przynoszą maximum satysfakcji. Historia jak wiele innych: zaczęło się od miłości do zwierząt, a skończyło pasją do fotografowania ich.

Pierwsze zdjęcia koni zrobiłam w wieku 10 lat cyfrówką na baterie - i nie wiedziałam, że to krok od przepaści

Od tamtej pory kadrów przybywało, z czasem przypadkowe pstryki przekształciły się w coraz to bardziej przemyślane ujęcia. Po zdjęciach koni przyszły zdjęcia z ich właścicielami, później reportaże, a w międzyczasie pojawiły się również psy.

Jak sama twierdzi, jest jedna rzecz, która wielu specjalistom z branży foto podnosi ciśnienie, ale… Ania kocha portrety i centralne kadry. Podobno to najprostsza linia oporu, ale czy aby na pewno? :)

INSTAGRAM: Anna Przybył
CAMERA: Nikon d850 + Nikkor 70-200 2.8, Sigma art 105 1.4


Groza w starym... dobrym stylu! Oto najlepsze horrory lat 80.

Szalone lata 80. to piękny czas rozwoju nowych technologii – powstanie CD i pierwszej komórki, a także spopularyzowanie walkmenów oraz magnetofonów kasetowych – i kultowej muzyki, bo właśnie wtedy do Polski przywędrował znany już na zachodzie rock and roll. Nie da się jednak ukryć, że był to również złoty czas dla horroru. Gatunek ten nie tylko zyskał na popularności, ale i zaproponował widzom coś, za co do dziś uwielbiamy stare filmy z dreszczykiem – grozę, scenariusze na wysokim poziomie i twórców, którzy naprawdę rozumieli istotę horroru. W dzisiejszym zestawieniu przypominamy niektóre z najciekawszych klasyków, wartych obejrzenia w Halloween.

Coś (1982)

Film Johna Carpentera nie bez powodu uważany jest za arcydzieło kina grozy, a sam twórca – prawie niczym wizjoner – wyznaczył w filmowym świecie nowe trendy i udowodnił, że w swojej pracy dba o każdy detal. ,,Coś'' przenosi nas do stacji meteorologicznej, gdzie garstka bohaterów próbuje zmierzyć się z tytułowym ,,Czymś'', przybyłym na naszą planetę z kosmosu.

W rolę głównego antagonisty wcielił się wtedy Rob Bottin i co tu dużo mówić – jest to genialna kreacja. Nie sposób zapomnieć również o imponujących – jak na tamte lata! – efektach specjalne, dobrych zdjęciach (Dean Cundey) i zapadającej w pamięć muzyce (Ennio Morricone). Wisienką na torcie jest tutaj oczywiście – tuż obok Bottina – jeden z symboli ,,starego horroru'', czyli aktor Kurt Russel. Carpenter zadbał więc o genialną obsadę, dobrze przemyślał ideę filmu, a do współpracy zaprosił prawdziwych fachowców, dowodząc, że umie w horrory.

Koszmar z ulicy Wiązów (1984)

Wiemy, że ten tytuł nie wymaga właściwie żadnego komentarza – wystarczy dać mu po prostu pięć gwiazdek, bo przecież to właśnie Freddy Kruger stanowi jedną ze sztandarowych postaci kina grozy. Co ciekawe, postać Krugera narodziła się w głowie Wesa Cravena w wyniku wspomnień z dzieciństwa. Młody Craven widywał wtedy okolicznego pijaka o oszpeconej twarzy. Ów mężczyzna próbował nawet włamać się do rodzinnego domu reżysera.

Lata później ,,Koszmar z ulicy Wiązów'' przeraził widzów, zarabiając przy tym 57 baniek, a także zapisując się w historii kinematografii jako jeden z najbardziej uznanych horrorów. Wes dał się poznać jako absolutny wizjoner, przez którego znaczna część widzów bała się później zasnąć, w obawie przed własnymi koszmarami, a sam Freddy do dziś jest marką samą w sobie. Dla nas Craven to po prostu mistrz.

Lśnienie (1980)

Czym może poskutkować mieszanka wyobraźni Stephena Kinga i reżyserskiego kunsztu Stanleya Kubricka? A no właśnie ,,Lśnieniem''. Podobnie jak w wielu powieściach Kinga, tak i tutaj spotykamy się z opowieścią o pisarzu. Jack Torrance – bo to o nim mowa – niepokoi widza już od samego początku historii. Mimo rzekomej normalności główny bohater budzi strach, bowiem nawet gdy się uśmiecha, z jego oczu aż bije szaleństwo i coś niesamowicie dziwnego, co może wprawić widza w poczucie dyskomfortu. King i Kubrick w mistrzowski sposób przedstawiają dwie perspektywy – uzależnionego ojca i jego przerażonego syna.

Choć wielu mogłoby postrzegać ,,Lśnienie'' jako dramat, dzieło Kinga wywołuje w odbiorcach nie tylko zadumę lub smutek, ale i strach. Nie dziwi więc fakt, że tak umiejętne granie emocjami zapisało się na kartach historii horroru jako arcydzieło. Kultowa scena z okrzykiem Nicholsona ,,Here's Johny!'' uznana została za najbardziej przerażającą scenę, jaką kiedykolwiek ukazano widzom.

Martwe Zło 2 (1987)

Sam Raimi, ojciec ,,Martwego zła'' swoją przygodę z horrorem rozpoczął dość wcześnie, bo już jako dziecko. Gdy jako młody chłopak oddał w ręce widzów pełnometrażowy film grozy, ci uciekali z sal kinowych... ze strachu. Druga część ,,Martwego zła'' to klasyka horroru typu gore, do szpiku przesiąknięta satyrą i czarnym – naprawdę bardzo czarnym – humorem.

Wiele tu obrzydliwości, mnóstwo humorystycznych scen, ale i przede wszystkim grozy. Fani horrorów wspominają twórczość Raimiego z dozą wielkiego sentymentu, czego nie przeoczyła współczesna kultura. W ciągu ostatnich lat do kin trafiły dwie produkcje spod szyldu ,,Martwe zło'', które również polecamy, ale nie obiecujemy, że podbiją one Wasze serca tak, jak ich starsze wersje.

Laleczka Chucky (1980)

Charles Manson, Lee Harvey Oswald, James Earl Ray. Zabójcy i jednocześnie patroni legendarnej laleczki Chucky, której pełne imię to Charles Lee Ray. Z tą wiedzą nietrudno o uzasadnienie wyrafinowania i bezduszności filmowej lalki. Produkcja opowiada o sześciolatku, marzącym o interaktywnej, modnej zabawce. Choć matka chłopca nie może pozwolić sobie na taki wydatek, ,,szczęśliwy'' los sprawia, że otrzymuje propozycję, w ramach której może zakupić lalkę o wiele taniej.

Z czasem okazuje się jednak, że plastikowy Chucky nawiedzony jest przez duszę seryjnego zabójcy. Od tej pory psychopatyczna lalka daje popis swojej bezduszności, a jako że mamy do czynienia z zaburzeniami psychicznymi głównego bohatera, Chucky raz rozbawia, a raz przeraża. Za popkulturowy sukces ikonicznej Chucky odpowiedzialny jest Don Mancini. Podszedł do tego horroru z dużym dystansem, tworząc jednocześnie świetny scenariusz.

Piątek trzynastego (1980)

Filmy takie jak ten stanowiły dla amerykańskiego kina prawdziwą żyłę złota, mimo że nazywano je ,,tanią rozrywką dla niewymagających''. Niskobudżetowe slashery z prędkością światła przyciągały nastoletnich widzów. Skromne horrory zmieniały się w coś, co aż prosi się o kontynuację. Pamela Voorhes przyznała po latach, że udział w filmie był dla niej jedynie okazją do zarobienia kilku groszy. W głębi serca liczyła, że premiera przemknie wśród maniaków kina bez rozgłosu.

Stało się jednak zupełnie na odwrót. Amerykańscy nastolatkowie oszaleli na punkcie Crystal Lake, a gigantyczny zysk błyskawicznie zachęcił Paramount do dyskusji o sequelu. Choć nie jest to najlepszy horror świata, reżyser Sean S. Cunningham stworzył niepowtarzalny klimat, napięcie oraz rozrywkę, która do dziś relaksuje fanów grozy.

Autor: Aleksandra Kucza


Salon i komis "Biel i Bluszcz", czyli suknie ślubne [Preloved]

Pomimo że sam pomysł na "Biel i Bluszcz" powstał już jakiś czas temu, realnie na zielonogórskim rynku pojawił się dopiero jesienią tego roku. Oto dziewczyna z Wielkiej Brytanii otwiera komis i salon sukni ślubnych z drugiej ręki w Zielonej Górze. Poznajcie historię Anny, na której zaproszenie wybraliśmy się tam z obiektywem!

Do Polski trafiła już 16 lat temu, podążając za miłością prosto z Wysp Brytyjskich. Początkowo do Wrocławia, dopiero później do Zielonej Góry. Po drodze wykonywała wiele zawodów, ale serce ciągnęło do marzenia z dzieciństwa.

"Od zawsze uwielbiałam projektować i szyć ubrania. Już w dzieciństwie kupowałam tanie ubrania, by później przerabiać i farbować je, tworząc coś nowego. Co zabawne, jako nastolatka marzyłam, żeby pracować w branży ślubnej, ale do tej pory był to jedynie krótki epizod podczas studiów"

Z czasem Anna zaczęła projektować, szkicować, co pozwoliło jej stworzyć swój pierwszy kostium. Spróbowała również swoich sił w kostiumologii i teatrze, który pokochała! Tak wyglądał początek tej pasji.

Pomysł kiełkował w jej głowie na tyle długo, że ostatecznie zapadła decyzja o stworzeniu wyjątkowego miejsca, które połączy przyszłe panny młode i te, które swój wyjątkowy dzień mają już za sobą.

Najważniejszy element każdego ślubu, poza młodymi oczywiście, jest suknia ślubna – a z tą nie jest wcale tak łatwo. Nie chodzi jedynie o trud znalezienia tej jedynej, ale również o cenę, która niejednokrotnie odgrywa kluczową rolę.

"Chciałam stworzyć miejsce, gdzie panny młode znajdą swoje wymarzone suknie ślubne w dużo niższych cenach niż te, które widzimy na rynku. Jednocześnie pomagam zabłysnąć sukniom, które miały już swoje 10 minut"

Suknia ślubna to jeden z produktów, który błyskawicznie traci na wartości. Kupujemy je za krocie po to, by ubrać tylko raz, ale przecież nie musi tak być! Suknie często w nienagannym stanie czekają na kolejny moment, by lśnić i właśnie o to chodzi w tej społeczności. Można być eko i jeszcze wszyscy na tym skorzystają.

To jeden z powodów powstania targów oraz salonu używanych sukni ślubnych. Wszyscy wiemy, jak trudne są zakupy online, a budżetowych opcji stacjonarnych jest stosunkowo niewiele. Często suknie, które podobają nam się na zdjęciach, leżą zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażałyśmy. Te natomiast, na które byśmy nie spojrzały – mogą wyglądać na nas pięknie.

If it doesn’t make you dance – don’t buy it!

Biel i Bluszcz to miejsce, w którym kobiety szukające najpiękniejszej sukni w swoim życiu mogły je obejrzeć, przymierzyć i poczuć, że to właśnie „ta jedyna”. Pierwszy event "Biel i Bluszcz" już za nami. Było to niesamowite doświadczenie. Oglądanie tych szerokich uśmiechów na twarzach pięknych, zadowolonych kobiet, które odnalazły swoją wymarzoną suknię to chyba największa nagroda za ciężką pracę!

Mini targi używanych sukni ślubnych nazywają się mini nie bez przyczyny. Głównym celem nie jest tu skala, a raczej jakość usług. Biel i Bluszcz to wyjątkowa atmosfera, w której każda przyszła panna młoda znajdzie to, po co przyszła.

Kupowanie sukni ślubnej to spore przedsięwzięcie, dlatego każda z przyszłych pań młodych może przyjść na targi ze swoimi doradcami. Wystawiane na targach suknie to znaleziska salonu oraz suknie oddane w komis. Ponadto znajdziecie tu przepiękne dodatki takie jak welony czy biżuterię, które idealnie uzupełniają całość.

Wydarzenia "Biel i Bluszcz" odbywają się cyklicznie, a kolejne zaplanowane jest na 18 listopada. Przyszłe panny młode, nie zapomnijcie zaobserwować Anny na Instagramie i koniecznie przyjdźcie następnym razem!


"Zagłada Domu Usherów" - Korupcja duszy i triumf grozy!

Mike Flanagan po raz kolejny udowadnia, że horror nie musi polegać na przerysowanej fikcji, zombie i CGI z siekierą w ręku. Prawdziwa groza to mroczna rzeczywistość, podłe zachowania, ludzka natura i bezprawie. To właśnie 'nasze' cechy potrafią być na tyle potworne, że aspekt 'supernatural' może być jedynie dopełnieniem. Jego najnowsze dzieło, czyli „Zagłada Domu Usherów”, to nie do końca scenariusz oryginalny, ponieważ jest inspirowany twórczością Edgara Alana Poe, ale z pewnością jedna z najlepszych ekranizacji horroru ostatnich lat. Edgar Alan Poe to ojciec literatury grozy, ale i noweli kryminalnej, którą szczególnie widać w najnowszej produkcji Netflixa.

Dochodzimy do wniosku, że jest to pozycja obowiązkowa i tak naprawdę każdy fan kina grozy powinien ją zobaczyć. Dlaczego?

source: Netflix
source: Netflix

Prawdziwe zło jest w nas!

Od pierwszego odcinka możemy delektować się świetną narracją. To znaczy, że opowieść o ciemnej stronie ludzkiej natury i niegodziwości rozwija się przed nami po mistrzowsku. Element horroru, który ociera się o fantastykę, jest tutaj w idealnej proporcji. Nawet bohaterowie nie do końca wierzą w to, co dzieje się wokół nich.

"Zagłada Domu Usherów" jest jak thriller z posypką nadprzyrodzonej grozy i proszę Państwa... jest to proporcja idealna!

Flanagan nie pierwszy raz udowadnia, że największe zło drzemie w ludzkiej naturze. Edgar Alan Poe personifikował zło w bardzo klasyczny dla literatury sposób. Czarny kruk, trup, kot, noc. Filmowiec, który potrafi zbudować klimat prawdziwej grozy, bez użycia komputerowej fantastyki staje według nas w szeregach 'najlepszych'. Wydaje nam się, że pomimo teraźniejszego zblazowania, które jest tu ewidentnie widoczne, korupcja duszy została tu przedstawiona po mistrzowsku. Oto głowa rodu Usherów (Roderick Usher) obserwuje upadek wszystkiego, co kocha. Tragizm polega na tym, że nie chodzi tu jedynie o członków rodziny, a władze i pieniądze.

source: Netflix

Cliffhangery i Jumpscary

Teoretycznie są nieodłączną częścią każdego serialu, ale Flanagan potrafi korzystać z nich po mistrzowsku. Budowanie napięcia nie powinno przecież polegać jedynie na chwilach między odcinkami, a raczej na każdej minucie spędzonej przed ekranem.

W każdym odcinku czeka na nas pułapka, która zwodzi nasze zmysły, a to z kolei jest również cechą dobrego kryminału

Tak naprawdę mamy tu do czynienia ze świetnie przedstawioną zagadką kryminalną, która nie raz poderwie Was z kanapy. No właśnie, jeżeli lubicie Jumpscary, to Mike Flanagan mógłby wykładać o nich na 'filmówce'. Nie zawsze są to sekwencje ułamkowego zaskoczenia. Jest kilka scen, które wbiją Was w fotel, ponieważ paraliżują przez kilka dobrych sekund. Brawo!

source: Netflix
source: Netflix
source: Netflix

Gwiazdy od Mike'a

Jeżeli jesteście fanami twórczości amerykańskiego reżysera horroru, to z pewnością zauważyliście, że w swoich filmach stawia często na tych samych aktorów. Nie omieszkamy dodać, że potrafi dobierać ich znakomicie. Jeżeli jakimś cudem "Zagłada Domu Usherów" to Wasza pierwsza styczność z jego twórczością to macie sporo do nadrobienia. Dlaczego serial na Netflixie może być tak dobry?

Mike Flanagan to człowiek, który już kilkukrotnie udowodnił, że horror to jego drugie imię!

Fenomenalny "Doktor Sen", czyli kontynuacja kultowego lśnienia? To Mike. Jedyny film z serii Ouija, "Narodziny zła", który warto zobaczyć.. to też on. "Gra Geralta"? Też Flanagan. Oczywiście w "Zagładzie Domu Usherów" są aktorzy, którzy lśnią 'bardziej' oraz Ci, których po prostu oglądamy. Jest to niewątpliwie kwestia 'warsztatu'. Nie można przyczepić się do ani jednej sceny, w której pojawia się Carla Gugino, Bruce Greenwood, Henry Thomas, czy chociażby Mark Hamill, który jest tu postacią wręcz enigmatyczną. Nie można zapomnieć natomiast o wschodzącej gwieździe, która wcieliła się w młodą Madeline Usher, czyli Willa Fitzgerald. Możecie kojarzyć ją z serialu „Reacher”, ale to właśnie u Flanagana, Willa odgrywa postać skrzywdzoną, niebezpieczną, wyrachowaną, a zarazem seksowną. Zdecydowanie jedna z najlepszych kreacji w serialu.

Podsumowując!

Podobno najpierw ogląda się filmy, potem odkrywa gatunki, następnie śledzi aktorów, a na samym końcu romansu z kinem, zostaje się fanem danego filmowca. „Zagłada Domu Usherów” sprawia, że Flanagan zalicza się do czołówki naszych ulubionych filmowców.

Jest to świetnie zrealizowany serial, który sprawi, że zastanowicie się nad sensem życiowych decyzji. Dlaczego? Ponieważ refleksja na temat zbrodni i kary nigdy nie powinna być błahostką, a raczej fundamentem budowy naszego kręgosłupa moralnego. Nawet jeżeli produkcja Netflixa jest pełna zgorszenia, to jej finał powinien pomóc Wam w byciu lepszym człowiekiem.


Silo/Mill Project - Oto, jak zmielić i przechować kawę z klasą!

source: alexandershayle.com

Najnowszy projekt Alexandra Shayle wnosi odrobinę fantazji do świata produktów kawowych dzięki Silo/Mill. To młynek do kawy i pojemnik do przechowywania próżniowego, którego celem jest uchwycenie form architektury rolniczej oraz funkcji, do jakich obiekty te są przeznaczone.

Silosy zbożowe służą przecież do przechowywania, a tradycyjne młyny wiatrowe mieliły ziarno do dalszego użytku domowego. Ten koncept został przełożony przez londyńskiego projektanta na zamykany próżniowo pojemnik na ziarna kawy oraz elektryczny młynek płaski.

source: alexandershayle.com
source: alexandershayle.com
source: alexandershayle.com

Piękny design można dostrzec w kluczowych elementach wizualnych konstrukcji. Panele ze stali falistej, konstrukcyjne belki nośne, zostały przeprojektowane i udoskonalone na potrzeby mniejszej skali.

Ten proces starannego udoskonalania zaowocował odważną, ale i współczesną estetyką, która zachowuje industrialny charakter konstrukcji, które zainspirowały projekt.

Alexander Shayle jest projektantem przemysłowym mieszkającym w Londynie i pracującym w firmie Seymour Powell. W swojej karierze projektował produkty dla globalnych marek w szerokim zakresie kategorii.


Mercedes-Benz EQE 350 4MATIC - Jeden z najlepszych!

Na wstępie chcielibyśmy zaznaczyć fakt, że był to jeden z ciekawszych testów motoryzacyjnych The ARQ, ponieważ na co dzień poruszamy się Mercedesem klasy E. Dlaczego o tym wspominamy? Ponieważ Mercedes EQE jest jej odpowiednikiem w wersji elektrycznej.

Zarówno EQE, jak i EQS, to całkowicie nowe konstrukcje, a ze swoimi spalinowymi kuzynami łączy ich jedynie segment. Dzięki uprzejmości Mercedes-Benz Wróbel Zielona Góra zapraszamy Was na test jednego z najlepszych EV na rynku.

"Nowy" Design Language

Od dzieciaka Mercedes kojarzy nam się z czymś luksusowym, wyrafinowanym i... obłym. Tak naprawdę jedynie W212 był modelem, w którym Mercedes próbował, jakby na siłę, pozbyć się klasycznych wyobleń.

Jego następca (W213), czyli 'nasz daily', to wielki powrót do bryły, która w niezwykle dostojny sposób prezentuje się na drodze. Do dzisiaj uważamy, że jest to jeden z najlepiej 'narysowanych' sedanów klasy premium. Jak wypada nowa generacja Mercedesów?

Mercedes EQE nie powstał tak naprawdę na desce kreślarskiej, a raczej w tunelu aerodynamicznym. To sprawia, że posiada on jeden z najniższych współczynników oporu powietrza (Cx), który wynosi 0,22

Progresywny design z efektem One-Bow (pojedynczy łuk), sprawia bardzo ciekawe wrażenie. Wszystkie elementy nadwozia zlewają się w jedną piękną całość. Nawet jeżeli model EQE może prezentować się na zdjęciach różnie, to ciężko przejść obok niego obojętnie w rzeczywistości.

Długa maska, chowające się klamki i pięknie opadający dach tworzą bardzo oryginalną bryłę. Uwagę zwracają również tylne reflektory z efektem 3D, które sprawiają wrażenie skręconej sprężyny... miodzio!

W środku? Klasa proszę Państwa!

W porównaniu do klasy E, za kierownicą Mercedesa EQE siedzi się zdecydowanie wyżej, a cały kokpit sprawia wrażenie kompaktowego wnętrza. Nic bardziej mylnego. Miejsca dla kierowcy i pasażerów jest tutaj pod dostatkiem, a ergonomia jest na świetnym poziomie. Po prostu samochody elektryczne są budowane inaczej, co szczególnie odczuwa się w środku.

Testowany egzemplarz nie był wyposażony w Hyper Screen, czyli autorski pomysł marki na ekran wypełniający całą deskę rozdzielczą. Czy było nam z tego powodu przykro? Nie. Cyfrowe zegary oraz wielki wyświetlacz centralny tworzy niezwykle futurystyczne wnętrze, a gwieździsty pattern na desce rozdzielczej to już crème de la crème.

System MBUX z ekranem centralnym, na którym większość funkcji wymaga naszego dotyku, to kolejna iteracja systemu infotainment Mercedesa. Czy jest intuicyjny?

Byliśmy bardzo ciekawi, jak odnajdziemy się w zupełnie nowym menu, które nie korzysta już z pokrętła w konsoli środkowej, a zaprasza do korzystania z dotyku. Opcją pozostaje jeszcze sterowanie przy pomocy przycisków kierownicy, które działają niemalże identycznie, jak w starszych modelach.

Sam system infotainment zasługuje na bardzo duży plus i widać, że Mercedes nie zwalnia tempa w walce o pierwsze miejsce na podium. Oczywiście na pokładzie jest Apple Carplay i Android Auto. Jeżeli chcecie natomiast wejść w ustawienia pojazdu, wyłączyć asystę lub zwyczajnie zmienić tryb jazdy to zarówno interfejs, jak i przyciski od strony kierowcy są tu bardzo przemyślane. Brawo Mercedes!

Materiały wykończeniowe to już klasa sama w sobie. Wszystko jest tu pięknie spasowane, a zjawiskowe oświetlenie ambientowe sprawia, że nie ma mowy o złym samopoczuciu podczas wieczornej przejażdżki.

Przednie fotele komfortowe są bardzo wygodne, natomiast tylna kanapa mogłaby być pochylona nieco bardziej do tyłu. To niestety cecha wielu elektryków, które w poszukiwaniu złotego środka pomiędzy wysokością siedziska, bateriami umieszczonymi w podłodze oraz linii dachu, muszą walczyć o każdy cm. "Krzesłowa" pozycja z tyłu sprawia, że nasza głowa nie dotyka opadającej linii dachu, ale dorosłe osoby powyżej 170 cm nie mogą liczyć na wygodną pozycję podczas dłuższych tras, z której klasa E słynie.

Za sterami EQE 350 4MATIC

Testowany egzemplarz to tak naprawdę 'sweet spot' w gamie. Ponieważ pozwala na przejechanie ponad 550 km z napędem na 4 koła i mocą 292 KM. Moment obrotowy na poziomie 765 Nm katapultuje elektryczną limuzynę Mercedesa za każdym razem, kiedy depniemy pedał przyspieszenia. Nie ma tu mowy o braku mocy.

Czas od 0-100 km/h oscyluje wokół 6,5 s, natomiast prędkość maksymalna EQE została ustawiona na 210 km/h. Wszystkie te parametry są dowodem na to, że Mercedes radzi sobie świetnie, realizując konsekwentnie plan elektryfikacji swojej gamy modelowej.

EQE to jeden z tych samochodów, które na długo zapadają w pamięć. Potrafi być agresywny, a zarazem oferuje perfekcyjne zawieszenie, które podnosi poprzeczkę w kategorii komfortu aut elektrycznych.

Oprócz zawieszenia musimy wspomnieć też o prowadzeniu. Dwie cechy EQE sprawiły, że przecieraliśmy oczy ze zdziwienia. Po pierwsze reakcja na polecenia kierowcy. Precyzja i szybkość układu kierowniczego jest nieprawdopodobna. Biorąc pod uwagę, że mamy tu do czynienia z autem o wadze mocno powyżej 2 ton. EQE to przecież nieco mniejszy EQS, a prowadzi się miejscami niczym kompakt.

Druga sprawa dotyczy pokonywania oporów powietrza. Nie pamiętamy, żeby któryś z samochodów elektrycznych 'żeglował' w taki sposób. Po odpuszczeniu pedału przyspieszenia i bez włączonej rekuperacji mamy wrażenie przecinania powietrza w absolutnej ciszy. Auto prawie nie wytraca prędkości, a najmniejsza górka sprawia, że jesteśmy ciągnięci, jak na sznurku.

Verdict?

Mercedes EQE w wersji 350 4MATIC to naszym zdaniem jeden z najlepszych pojazdów elektrycznych na rynku. Inżynierowie ze Stuttgartu proponują nam niezwykle atrakcyjny i nowoczesny samochód, który wciąż jest pełnokrwistym Mercedesem. Spory zasięg, świetne osiągi, komfort i oryginalna sylwetka okazały się przepisem na sukces!


"THE FILET" od Revo Foods - To Łosoś 3D wydrukowany z grzybów!

"THE FILET" - TO ŁOSOŚ 3D wydrukowany z GRZYBÓW!
source: revo-foods.com

Do wyprodukowania filetu (z) łososia 3D o nazwie „THE FILET”, firma Revo Foods potrzebuje mikoprotein pozyskanych z grzybów strzępkowych. To nie zapowiedź przyszłości, a rzeczywistość. "THE FILLET" trafia do sprzedaży i zapowiada nową kategorię produktów wegańskich.

Filet od Revo Foods zawiera kwasy omega-3, wszystkie 9 niezbędnych aminokwasów oraz witaminy A, B2, B3, B6, B12 i D2

Startup spożywczy z Wiednia wykorzystuje własną technologię wytłaczania, która umożliwia drukarce 3D integrację tłuszczów z włóknistą matrycą białkową. Dzięki temu Revo Foods twierdzi, że opracowało ciągły proces produkcyjny umożliwiający masową produkcję żywności drukowanej w 3D.

"THE FILET" OD REVO FOODS - TO ŁOSOŚ 3D wydrukowany z GRZYBÓW!
source: revo-foods.com

JAK POWSTAJE WEGAŃSKI FILET?

Revo Foods używa specjalnych strzykawek dopuszczonych do kontaktu z żywnością do przechowywania materiału do drukowania. Składniki są następnie nakładane warstwa po warstwie przez dyszę. Efektem końcowym jest filet inspirowany łososiem, pełny wartości odżywczych dzięki mykoproteinom.

https://www.youtube.com/watch?v=A3DsDPa5HRs

Marka Revo Foods inwestuje w druk 3D dla przemysłu spożywczego, ponieważ aż 60 procent światowych zasobów rybnych jest przełowionych. Zespół twierdzi, że przemysł rybny jest również główną przyczyną zanieczyszczenia oceanów.

Załamanie różnorodności biologicznej mórz będzie w końcu nieodwracalne. Co więcej, popyt na owoce morza nadal rośnie pomimo utraty raf koralowych

Niestety notujemy  obecnie gwałtowny wzrost poziomu toksyn i mikrodrobin plastiku, które zanieczyszczają różnorodność biologiczną mórz. Rozwój technologii 3D w branży spożywczej pozwala Revo Foods na wprowadzanie do oferty produktów wegańskich o typowej dla filetów rybnych strukturze i soczystym włóknie. Co czeka nas w najbliższej przyszłości?


JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski! What?

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

Kompaktowy, przestronny, ciekawy i w dodatku bezemisyjny. Brzmi jak przepis na sukces prawda? Jeep Avenger odhacza wszystkie wcześniej wymienione cechy i zgarnia europejski tytuł Car of the Year 2023. Jaki jest poza blaskiem fleszy i jak sprawdza się w wersji elektrycznej? Dzięki salonowi GEZET Zielona Góra mieliśmy okazję spędzić z nim kilka dni i przyjrzeć się detalom, które sprawiają, że ciężko go nie lubić!

AVENGER JEST...?

Przede wszystkim jest Jeep'em... przynajmniej z wyglądu, ponieważ jego 'core' znajduje się wśród modeli Stellantis, które z terenową jazdą mają mało wspólnego. Czy to źle? Bądźmy szczerzy, zdarza się, że ludzie kupujący Range Rovery za 900 tysięcy złotych nigdy nie wyjeżdżają nimi poza asfaltowe drogi. Więc o co tu chodzi?

Naszym zdaniem Jeep Avenger powstał dla osób, które sympatyzują ze wszystkim, co oznacza marka Jeep, ale nie potrzebują do tego od razu Wranglera. Trochę, jak Latte. Lubisz posmakować kawy, ale nie rzucasz się na 'czarną'.

Avenger to elektryczny, świetnie wyglądający, kompaktowy SUV, którym pojedziemy bez problemu w Polskie góry. Dlaczego zwraca na siebie uwagę? Avenger po prostu dobrze wygląda. Dzięki masywnej i zwartej sylwetce, sporemu prześwitowi i ciekawym kolorom, może być fajną alternatywą dla młodych ludzi lub małych rodzin.

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

DESIGN WINK!

Najmniejszy Jeep jest również dosyć pudełkowaty, jeżeli chodzi o linie nadwozia. To działa akurat na jego korzyść. Na drodze wygląda zadziornie, a podczas parkowania nie będziecie mieli żadnego problemu z manewrowaniem.

Jeżeli chodzi o design Avengera to jest tu sporo 'easter egg'ów' od marki Jeep. Takie rzeczy zawsze będą miały pozytywny odbiór u potencjalnych nabywców. O czym mowa?

Na felgach oraz przednim zderzaku znajduje się ukryty front modelu Wrangler, w rogu przedniej szyby znajdziemy małego obserwatora gwiazd, front to charakterystyczny 7-częściowy grill, a na tylnej szybie znajdziecie symboliczne szczyty gór. Czy wspomnieliśmy już o ukrytej biedronce na dachu? Jak sami widzicie trudno nie polubić "JJ" - tak Avenger nazywany jest również "Junior Jeep".

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski! JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski! JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski! JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

Wnętrze to spora ilość tworzyw sztucznych, ale jest w nich przynajmniej jakiś 'flair'. Przykład? Możemy wybrać kolor wykończenia deski rozdzielczej, który będzie odpowiadał wybranemu kolorowi nadwozia. Są minimalistyczne zegary o dobrej rozdzielczości, duża ilość schowków oraz oświetlenie ambientowe.

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

Pomimo ilości plastiku, nie zarejestrowaliśmy żadnych hałasów wynikających ze spasowania elementów podczas jazdy. W centralnej części kokpitu znajdziemy przyciski skrótu do klimatyzacji, a zaraz poniżej przyciski wyboru kierunku jazdy. Naszym zdaniem, to rozwiązanie zasługuje akurat na "meh" i wolelibyśmy tradycyjną przekładnię.

RUSZAMY W DROGĘ!

Jeżeli chodzi o prowadzenie, to sprawa wygląda już całkiem inaczej. Avenger to najlepiej prowadzący się Jeep, w jakim siedzieliśmy do tej pory. Naprawdę! Nawet jeżeli nie jest to prawdziwy Jeep to ciężko mu odmówić właściwości jezdnych.

Pozycja za kierownicą jest bardzo dobra, układ kierowniczy zaskakująco precyzyjny, a zawieszenie... świetne!

Oczywiście ciężko opisać coś, co trzeba poczuć, ale cała konstrukcja sprawia wrażenie zwartej i gotowej na przygody. Zasięg rzeczywisty modelu EV to około 350 km. Jeżeli chodzi o żwawość... powiedzmy, że wystarczy! W trybie sport mamy do dyspozycji pełną moc układu (150 KM) i zalecamy poruszać się w tym trybie zawsze.

 

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

JEEP AVENGER - Samochód roku... z Polski!

Avenger to z pewnością "fun car", ale dla świadomych odbiorców. Z jednej strony nie zabierzecie tego auta nigdy ani na tor, ani w ciężki teren, natomiast nie można odmówić mu dobrego prowadzenia i charakteru. Jeżeli szukacie elektryka do miasta ze sporym prześwitem, to Avenger jest wart Waszej uwagi.


Zakonnica II - Więcej grozy w dobrym stylu!

Demonologia opisuje go jako ,,prezydenta potężnego i wielkiego'', zaklętego w ciele dziecka z anielskimi skrzydłami. Świat filmu wyobraził go sobie z kolei o wiele mroczniej, o czym przekonaliśmy się w trakcie seansu drugiej części ,,Obecności''. Piekielna antagonistka w habicie podbiła serca fanów grozy na całym świecie i doczekała się własnego filmu.

Długo wyczekiwana ,,The Nun'' zaskoczyła widzów, ale z pewnością nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Historia okazała się do bólu przewidywalna, a sam Valak pojawiał się na ekranie dość epizodycznie. Czy w ,,The Nun II'' twórcy zerwali ze sztampą?

Reakcja krytyków filmowych i widzów nie pozostawiła na Corinie Hardy'm – reżyserze pierwszej części ,,The Nun'' – suchej nitki. Film i tak okazał się budżetowym strzałem w dziesiątkę. Tytułowa zakonnica była co prawda określana jako ,,śmieszna'', ale liczby mówiły same za siebie. Zysk przewyższył wartość filmu aż piętnastokrotnie i udowodnił, że Valak stał się marką, w którą warto dalej inwestować.

Valak powraca!

Po pięciu latach demon powraca, a za jego kreację odpowiada tym razem Michael Chaves, reżyser trzeciej części ,,Obecności''. Różnica między twórcami jest ogromna i czuć ją od niemal pierwszych ujęć części drugiej. Po pierwsze – barwy. Pierwsza odsłona to romans czerni i szarości, a więc mrok w czystej postaci. Druga oferuje natomiast więcej światła i koloru, choć oczywiście nie brakuje tu ciemności.

Po drugie – muzyka. Zabrakło ścieżki dźwiękowej autorstwa Abla Korzeniowskiego, czyli przyprawiającego o ciarki grozy śpiewu chóralnego z "Corridor of Crosses". Nie można powiedzieć, że druga część ,,Zakonnicy'' odstrasza pod względem muzycznym. Wręcz przeciwnie – muzykę komponował sam Marco Beltrami, związany zawodowo z filmami grozy. W jego dorobku znajduje się na przykład muzyka do ,,Krzyku'' z lat 90. Mimo to uważamy, że zmarnowano nieco potencjał niepokojącego chóru, będącego poniekąd znakiem rozpoznawczym ,,The Nun''.

Nowa odsłona horroru przyciąga również o wiele bardziej charyzmatycznym plakatem filmowym. Jest konfesjonał, jest Valak i... jesteśmy my, ponieważ perspektywa pozwala sądzić, że siedzimy w tym konfesjonale razem z upiornym demonem. Jest bardziej osobiście i to drodzy czytelnicy nie jest przypadek!

source: Warner Bros
source: Warner Bros

The Plot

W drugiej części ,,Zakonnicy'' spotykamy ponownie siostrę Irene (Taissa Farmiga), która dowiaduje się o wydarzeniach zwiastujących powrót sił nieczystych. Ze względu na ,,subtelne'' naciski kościoła, zmuszona jest stawić czoła złu ponownie. Tym razem jednak bez Ojca Burke, co oznacza, że to właśnie jej przypadnie rola liderki. Jeśli wciąż mało Wam motywu ,,girl power'' to Irene zabiera ze sobą młodziutką siostrę Debrę (w tej roli gwiazda ,,Euforii'' Storm Reid).

Maurice "Frenchie" wiedzie pozornie normalne życie, przerywane od czasu do czasu czymś na wzór ,,epizodów'' odcinających go od rzeczywistości. Pamiętacie pewnie, że to właśnie on został naznaczony przez Valaka (Boonnie Aarons) w pierwszej części? Seria niefortunnych zdarzeń sprawie, że losy Irene i Maurice'a splatają się w katolickiej szkole dla dziewcząt. Fabuła drugiej części ,,Zakonnicy'' jest wielowątkowa i – choć nie jest to klasyka kina grozy – narracja wciąga. Nie wiemy, jak potoczy się wątek sympatycznego Francuza oraz postaci, które widzimy na ekranie po raz pierwszy.

Demon w habicie pojawia się na ekranie rzadziej niż byśmy tego chcieli, ale Chaves daje nam coś zupełnie świeżego! Bo kto powiedział, że Valak musi objawiać się w uniwersum ,,Obecności'' tylko i wyłącznie jako zakonnica?

Demon nawiedza bohaterów filmu w osobisty sposób, ukazując się często, jako ich krewni lub zmarli. Taki zabieg sprawia, że strach przed złem odbieramy bardziej osobiście. W filmie pojawia się również wcielenie na równi przerażające, co upiór w habicie. Mowa o samym ,,diable'', a dokładniej – koźle prześladującym uczennice szkoły. W tym momencie aż chce się stwierdzić, że ,,karma wraca'', ponieważ większość nastolatek przedstawionych w filmie ewidentnie zadarło z samym diabłem, myśląc, że ma go po swojej stronie. Warto zauważyć, że sceny z kozłem nie są zabawne, ani groteskowe! A jeżeli temat opętań nie jest Wam obcy, to macie gwarancję dreszczy na plecach.

source: Warner Bros
source: Warner Bros

Naszym zdaniem

Valak w stroju zakonnicy nie przeraża już za każdym razem, a czasem nawet się uśmiecha! Choć fakt ten z pewnością nie działa na korzyść gatunku, to film ogląda się dobrze. Wszystkie wątki zazębiają się na samym końcu, dzięki czemu otrzymujemy spójną i ciekawą historię pewnej zakonnicy. Na duży plus zasługuje również główny wątek, którego nie zdradza w żaden sposób zwiastun filmu. Druga część wyjaśnia nam tak naprawdę, czego Valak szuka na Ziemi.

Podsumowując, "Zakonnica II" to spójna historia pełna grozy. Oprócz kilku wyjątków dostajemy obraz znacznie lepszy od części pierwszej. Film nie traktuje widza, jak przysłowiowego idiotę i potrafi nie raz zaskoczyć. Jest więcej klimatu, jest bardziej osobiście, a scenariusz zazębia się naprawdę sprawnie.


YAYA RAMEN - Sprawdzamy ramen place w Zielonej Górze!

The Temple of Great Noodles - właśnie takie hasło widnieje na szybach YAYA RAMEN w Zielonej Górze. Przy ulicy Mariackiej 5 otworzył się właśnie pierwszy ramen place w Zielonej Górze. Hmmm... na pewno pierwszy?

Nie jest to jedyne miejsce na mieście, gdzie w menu widnieje ramen, ale załodze trzeba oddać jedno... W YAYA chodzi głównie o ramen i kulturę wokół niego! Tak więc poprzeczka została zawieszona właśnie bardzo wysoko. Zapraszamy do relacji z otwarcia!

Smacznie i z YAY'em!

Nazwa tylko z pozoru brzmi japońsko, ponieważ w zamyśle odnosi się do jajka, które zdobi prawie każdy ramen na świecie. Pomysł na nazwę wziął się z hasła, które zostało wypracowane podczas tworzenia wizerunku marki. "Smacznie i z jajem!"

Jednak to nie jajko jest w oficjalnym znaku, a ucieszony kicur. Na stronie yayaramen.pl możemy doczytać, że można się w nim doszukać inspiracji w Maneki Neko, czyli japońskim symbolu szczęścia i dobrobytu, ale Hakai (to jego imię), jest po prostu maskotką lokalu, która towarzyszy nam od samego wejścia.

Wchodzimy do środka!

YAYA RAMEN to świątynia wszystkich, którzy kochają ramen. Nowy lokal znajduje się w samym sercu Zielonej Góry, a wnętrze jest dokładnie takie, jakie sobie wyobrażaliśmy. Jest w pewnym sensie surowo, kolorowo, a jednak nowocześnie i młodzieżowo. Nawet jeżeli są śladowe ilości japońskiego kiczu, to dokładnie jest to kicz, który powinien znaleźć się w każdej miejscówce z ramenem.

Na wejściu wita nas uderzający czerwony neon i dobra nuta, czyli już jest dobrze. Drewniane stoły, ciekawe siedziska i dużo japońskiej kultury!

Na ścianach jest beton, minimalistyczne plakaty, neony i oczywiście wspomniany kicur. Śmieje się do nas z kilku stron i przyozdabia outfity pracowników. Nieco dalej po lewej stronie znajdziecie dużą ilustrację prosto z japońskiego komiksu, która namalowana jest odręcznie. Szacuneczek!

W głębi lokalu znajduje się pół otwarta kuchnia, w której jest gwarno i gorąco. Od momentu otwarcia (13:00) było tu naprawdę gorąco i na szczęście po naszym wejściu zwolnił się stolik. Warto podkreślić, że YAYA RAMEN dawkował w social mediach informacje na temat menu, wystroju wnętrz i wydaje nam się, że ten zabieg wyszedł na plus. Dlaczego? Ponieważ pierwsi goście stawali w progu w lekkim szoku widząc odjechane wnętrze YAYA po raz pierwszy. Można więc bez social mediowego hype'u!

Let's eat!

Podobnie było z menu. Instagram i profil na Facebook'u zdradzał tylko szczątkowe informacje na temat tego, co znajdzie się w karcie. No więc tak... oczywiście są rameny, są startery i fryty z wkładem. Najs! Jeżeli coś z japońskiej kuchni jest dla Was niezrozumiałe, to nie przejmujcie się. Menu ma sekcję "CO YAY'EM?" gdzie wszystko, co niejasne, staje się jasne!

W przystawkach znajdziecie smażone tofu, chrupiące grzybki, papryczki padron oraz ciekawą i orzeźwiającą sałatkę z ogórków i wodorostów wakame

Druga sekcja to fryty z wkładem. Posiłek idealny po ciężkim treningu! Dlaczego? Chodzi o to, że dostajemy tu michę pysznego i komfortowego żarełka. Do wyboru z wołowiną soboro, sojowym mielonym (vege) oraz płatkami katsuobushi, czyli tuńczykiem.

Przyszliście na ramen? Czeka na Was Chintan, Paitan oraz opcje Vege. U nas wybór padł na kremowy wywar wieprzowo-wołowy (PAITAN) o nazwie Tantanmen i był to strzał w dziesiątkę! W składzie pasta z sezamu, miso i orzechów arachidowych, olej - rayu, chutney z czerwonej cebuli, soboro wołowe, pak choi, kiełki no i jajo!

Tantanmen od YAYA RAMEN smakuje rewelacyjnie. W sumie to była to chyba najlepsza zupa, jaką zjedliśmy w życiu

Mocno pikantny, kremowy i bardzo syty. Cena to 46 zł. Już po ramenie byliśmy dopchani, ale dziennikarski obowiązek wymusił na nas jeszcze deser w postaci MOCHI MANGO - MARAKUJA. Do tego stestowaliśmy jeszcze Butterfly Ice Tea, Matcha Iced Latte i filiżankę kawy po turecku.

Praktycznie wszystko było ideolo! Deser przepyszny, nie za słodki i orzeźwiający. Kawa po wietnamsku podawana z zagęszczonym mlekiem musi się przy nas zaparzyć, ale do jedna z naszych ulubionych opcji przyjmowania kofeiny. Do tej pory mogliśmy jej spróbować we Wrocławiu. Po dodaniu mleczka pijemy słodką i aromatyczną kawę, chyba że wolicie osobno - jak my!

Matcha Iced Latte - przepyszne! Dostajemy szklankę orzeźwiającej matchy z pianką, naprawdę bomba. Jedyne zastrzeżenie mamy do Butterfly Ice Tea, ponieważ tak naprawdę jest bardzo delikatna. Nie jest to jakiś wyraźny napój, który zmbombardował nas smakiem, ale... bierzemy pod uwagę, że odwiedziliśmy lokal na samo otwarcie, więc może to jeszcze kwestia dogrania? W smaku przypomina napar z polskiego mleczyka z cytrusami, więc taka orzeźwiająca i lekko słodka lemoniadka.

Podsumowanie YAYA!

Ogólnie YAYA RAMEN zapowiada się wyśmienicie. Ramen, jako danie samo w sobie, budzi emocje, chociażby dlatego, że jest jedną z najlepszych opcji na comfort food. Jemy jedną, solidną michę pysznych składników i już jesteśmy szczęśliwi. Jeżeli YAYA RAMEN nie osiądzie na laurach, to z pewnością będzie nas zaskakiwał nowościami.

Co nam się podobało najbardziej? Wnętrze, luźna i sympatyczna obsługa, pyszne jedzenie i dużo nowości, których nie znajdziecie nigdzie indziej. Osobiście wrócimy jeszcze, aby sprawdzić menu z Sake, Umeshu, a także oryginalne herbaty i pozostałe przystawki. Było smacznie... i z jajem!