Stephen King – Ciekawostki i wielkie odliczanie do premiery ,,Fairy Tale''
Legenda horroru powraca, ale tym razem zamiast przestraszyć, oczaruje swoich czytelników! Tej jesieni Stephen King zabierze nas w – liczącą ponad 600 stron – podróż po świecie opartym na baśniowych motywach. ,,Fairy Tale'' to hipnotyzująca opowieść o przeciętnym licealiście, zmagającym się ze stratą ukochanej matki i alkoholizmem ojca. Pewnego dnia Charlie odkrywa przejście do alternatywnego wymiaru, w którym akurat trwa wojna ze złem.
Z pewnością każdy z Was chciałby od czasu do czasu wyrwać się do świata baśni i niewytłumaczalnej magii, dlatego ,,Fairy Tale'' może stanowić miłą odskocznię dla wielu czytelników. Aby urozmaicić czas oczekiwania na książkę, chcielibyśmy przedstawić dziś garść ciekawostek o Stephenie Kingu, o których być może nie mieliście zielonego pojęcia!
1. Tuż po wojnie twierdzono, że matka Kinga jest bezpłodna.
Z tego powodu państwo King zdecydowali się na adopcję noworodka. Nieco ponad rok od tego wydarzenia Ruth dowiedziała się, że jest w ciąży. Chłopcom nie było jednak dane nacieszyć się ojcem. Pewnego razu mężczyzna wyszedł po papierosy i już nigdy nie wrócił. Po latach okazało się, że Donald założył drugą rodzinę. Zmarł w 1980 roku i do dziś nie wiadomo, czy zdawał sobie sprawę z talentu i olbrzymiej popularności Stephena.
2. Czteroletni Steve widział, jak jego przyjaciel ginie w drastyczny sposób.
Wszystko z powodu zabawy w pobliżu torów, w której trakcie chłopiec wpadł pod pociąg towarowy. Gdy – zaalarmowana przez synka – Ruth przybiegła na miejsce, aby sprawdzić, co się stało, przy torach trwały już prace, w trakcie których szczątki dziecka zbierane były do wiklinowego kosza. King na długi czas wyparł to wspomnienie ze swojej pamięci, a o całym zdarzeniu dowiedział się dopiero po wielu latach.
3. Talent pisarski odziedziczył w genach.
Choć jego ojciec nie zasługiwał na medal za pierwszorzędne ojcostwo, posiadał duży talent pisarski. Miał jednak słomiany zapał i był zbyt leniwy, aby uczynić pasję źródłem dochodów. Gdy pewnego razu mały Steve buszował po strychu, natknął się na rzeczy, które niegdyś należały do jego ojca. To przełomowy moment w życiu pisarza, bowiem właśnie wtedy odkrył ,,Czychającego w progu'', autorstwa H.P. Lovercrafta. Jak sam przyznał: ,,Wiedziałem, że znalazłem swój dom, gdy tylko przeczytałem tę książkę''. W tym przypadku warto dodać, że zamiłowanie do pisania nie zatrzymało się jedynie na Stephenie. Pisarskie rzemiosło uprawiają również jego synowie.
4. Gdy był nastolatkiem, pasjonowali go seryjni mordercy.
Zamiast wycinków o rock&rollu, popie lub R&B, kolekcjonował zdjęcia i informacje prasowe, opisujące kolejne przypadki okolicznych zabójstw. We wnętrzu stworzonego albumu można było odnaleźć m.in. podobizny krwawego duetu, czyli Charlesa Starkweathera i jego 14-letniej dziewczyny, którzy doprowadzili do śmierci jedenastu osób. Gdy Ruth dowiedziała się o zainteresowaniach syna, nie kryła oburzenia, mówiąc: ,,Dobry Boże, jesteś chory!''. Choć pisarz nie poszedł w ślady młodego Charlesa, w swoich książkach wielokrotnie odwoływał się do postaci o psychopatycznym typie osobowości. Nie myślcie jednak, że kultowy Pennywise wzorowany jest na jakimkolwiek mordercy. Okazuje się, że postać szalonego klauna przeraża nie tylko dzieci, ale również samego Kinga.
5. O mały włos nie stracił matki i syna jednego dnia.
W tragicznym dniu, gdy Ruth zmarła na raka szyjki macicy, rodzina Kingów doświadczyła kolejnego ciężkiego przeżycia, związanego z ich rocznym synkiem. Mały Joe leżąc w łóżku zadławił się i można tutaj mówić o cudzie, ponieważ żona pisarza zauważyła ten fakt, gdy twarz dziecka przybrała już sinoniebieski kolor. Kobieta w ostatniej chwili zdołała udzielić mu pierwszej pomocy. Co ciekawe, śmierć matki i wypadek synka miały miejsce w tym samym czasie.
6. Posiadłość Kinga w stanie Maine jest – prawdopodobnie – nawiedzona.
Nie ma co, pisarz ma ciągotkę do domostw, w których dochodziło do tragicznych zdarzeń! Nawet sama architektura budynku przywodzi na myśl lokalizację rodem z horroru. Dla Kingów to już trzecia kwatera z rzędu, w której wcześniej doszło do samobójstwa. Obecnie domu króla grozy strzegą wykute w metalu upiorne nietoperze, ale to nie ich należy się bać. Mówi się, że małżeństwo skazane jest na dzielenie swojej przestrzeni z duchem generała Webbera, regularnie nawiedzającego ten imponujący dobytek. Zapach cygara, dziwne dźwięki i wyraźnie wyczuwalna obecność ,,czegoś'', to rzeczywistość mieszkańców domu. Posesja pisarza nawiedzana jest także przez psychofanów, których – w przeciwieństwie do duchów – można już uznać za realne zagrożenie. Przykładowo, w 2010 roku pewna 25-latka postanowiła – ot tak – sforsować bramę swoim samochodem. Innym razem żona Kinga musiała negocjować z fanem, który wpierw włamał się do posiadłości, a później stwierdził, że ma przy sobie bombę. Po tym zdarzeniu pani King z pewnością nie musiała już pić porannej kawy.
7. Choć nazywany jest mistrzem grozy, boi się wielu rzeczy.
Nienawidzi braku kontroli, co doskiwera mu szczególnie w trakcie podniebnych podróży. Gdy już nie ma wyjścia i musi wsiąść na pokład samolotu, prosi los, aby pilot nie stracił panowania nad maszyną w wyniku żadnego problemu zdrowotnego. Nie jest również żadną tajemnicą, że King od lat cierpi na triskaidekafobię, czyli paniczny lęk przed liczbą trzynaście. Autor nigdy nie kończy pisać lub czytać na trzynastej stronie, ani nawet na jej wielokrotności. Trzeba przyznać, że jest w tym lęku niebywale konsekwentny, bo nawet, kiedy przychodzi mu wchodzić po schodach, zawsze omija trzynasty schodek. Zastanawiacie się, skąd biorą się lęki pisarza? Jak sam wyznał, taki stan rzeczy może wiązać się z rozwiniętą wyobraźnią i tworzeniem w głowie wszelkich możliwych scenariuszy – zazwyczaj tych złych.
8. Nie pamięta, jak napisał powieść ,,Cujo''.
Lata 80. to niemal brylantowy czas dla twórczości Kinga. Mimo niekończoącego się pasma sukcesów, szalone lata 80. stanowią dla niego głównie czarną plamę w pamięci, bo w tamtym czasie praktycznie w ogóle nie trzeźwiał. Zdaniem krytyków, pisarz opisał samego siebie w ,,Lśnieniu'', przelewając własne cechy w głównego bohatera powieści. King nigdy nie zdementował tych domniemań, a nawet przyznał, że to całkiem trafne uwagi.
9. Pisze, bez względu na wszystko.
Mimo wyraźnych zakazów, po zabiegu wazektomii od razu przystąpił do pracy nad najnowszą książką. W pewnym momencie musiał się jednak rozproszyć, a wszystko z powodu przestraszonej żony, która odkryła, że przemęczony mąż znajduje się w kałuży krwi. King nie dał się odwieźć do szpitala, dopóki nie dokończył pisać napoczętego już rozdziału.
10. Niczego nie żałuje.
Twierdzi, że jeśli miałby dostać drugą szansę i urodzić się ponownie, niczego by nie zmienił.
Życie Stephena Kinga – czyli co przeczytać, aby zrozumieć króla horroru? Dziesięć ciekawostek, z którymi właśnie się zapoznaliście, to tak naprawdę bardzo okrojona wersja życiowych przygód króla grozy. Jeśli chcecie poznać więcej szalonych, przerażających i zabawnych nowinek dotyczących pisarza, polecamy Wam zajrzeć do takich książek jak: ,,Stephen King. Pamiętnik rzemieślnika'' oraz ,,Życie i czasy Stephena Kinga''.
Autor: Aleksandra Kucza
Joga Twarzy! Jak ćwiczyć i dlaczego warto zacząć jak najszybciej? - Rozmowa z Olgą Szemley-Goudineau z Yogattractive
Olga Szemley-Goudineau chce świata, w którym ludzie dbają nie tylko o cerę, ale i o twarz jako całość. Aby ten cel osiągnąć, zdobyła tytuł instruktorki jogi Bikram i Warm Vinyasa, a następnie powołała do życia Yogattractive, czyli jedyną metodę jogi twarzy i automasażu w Polsce posiadającej prestiżowy certyfikat FizjoPolska oraz jedyną potwierdzoną dwunastoletnimi badaniami naukowymi nad kobiecymi rytuałami pielęgnacyjnymi na pięciu kontynentach oraz na Cambridge University. Jako autorka ponad sześćdziesięciu publikacji w pismach branżowych oraz prasie kobiecej, stara się zarażać czytelniczki ideą holistycznej pielęgnacji w mediach. Jej książka zatytułowana „Rytuały Piękna. Joga twarzy metodą Yogattractive”, przetłumaczona została na język angielski, ale wiedza, którą szerzy, dostępna jest również na stronie internetowej yogattractive.com, gdzie widnieje już kilkaset filmów instruktażowych, mających na celu zrozumieć i pokochać jogę twarzy, której poświęcamy dzisiejszą rozmowę.
Na początku z pewnością warto zrozumieć, czym właściwie jest joga twarzy, która zyskała ostatnimi czasy tak wielką popularność?
Najkrótsza odpowiedź to ,,trening mięśni twarzy'', ale tyle to pewnie wszyscy wiemy. Dla mnie to jednak całość metody dbania o siebie, zawsze w synergii z automasażem i doskonałą, aktywną, choć minimalistyczną pielęgnacją cery. Także od wewnątrz, ponieważ nutrikosmetyka jest zdecydowanie przyszłością kosmetyki. Automasaż można by nazwać „jogą twarzy dla leniwych” – wzmacnia, uelastycznia, ujędrnia, powoduje wspaniałe ukrwienie i drenaż tkanek – dzięki naszym dłoniom lub starannie dobranym akcesoriom. W dodatku niemal wszystkie kobiety go uwielbiają i włączają do swoich codziennych działań, podobnie jak najbardziej zadbane nacje świata takie jak Japonki czy Koreanki.
Choć zalet jest mnóstwo, we wszelkie aktywności fizyczne musimy zwykle zainwestować. Jak to jest w przypadku jogi twarzy?
Joga twarzy jest dość tanim i ekologicznym sposobem zadbania o siebie, dostępnym dla kobiety nawet w trudnych ekonomicznie czasach. Zawsze jednak namawiam do pewnej inwestycji w początkowe nauczenie się precyzji działań. Trzeba jednak powiedzieć, iż jedna joga twarzy drugiej nierówna. Dla przykładu Yogattractive jest jedyną metodą w Polsce, która ma zarazem certyfikat fizjoterapii – prestiżowy FizjoPolska. Jest to gwarancja właściwego i odpowiedzialnego działania na tak delikatną przecież twarz. Dla mnie i chyba również dla osób, które korzystają z moich porad, naukowa podbudowa metody jest jej ogromnym atutem.
Ostatnio przeczytałam, że w twarzy mamy ponad 80 mięśni. Może Pani powiedzieć, dlaczego powinniśmy o nie zadbać właśnie poprzez ćwiczenie jogi? Jakie są jej efekty?
„Nigdy nie miałam tak dobrych efektów” – często słyszę to od zachwyconych pań, którym nieobce były również działania kosmetologiczne, łącznie z tymi nieco inwazyjnymi. Rzeczywiście można spodziewać się znacznie młodszego, świeżego wyglądu twarzy. Gdy znikają z niej napięcia, wyglądamy jak po wakacjach. Pojawia się ten zauważalny, choć może trudny do zidentyfikowania blask buzi. Pod opieką eksperta możemy korygować jej opadające partie i asymetrię. 42 mięśnie mimiczne twarzy i niemal drugie tyle szyi, tworzy misterne rusztowanie antygrawitacyjne. Zapamiętajmy sobie to określenie, ponieważ doskonale oddaje istniejący stan rzeczy, a jednocześnie będzie nas motywowało do chwili wysiłku dziennie. Mięśnie twarzy są niewielkie, toteż szybko reagują. Ujędrnione policzki „dźwigają” linię żuchwy od góry, czoło i skronie unoszą łuk brwiowy i górną powiekę, a podbródek i szyja napinają oraz wygładzają owal od dołu. Mówimy naturalnie o mięśniach głównych, które możemy świadomie ćwiczyć, bowiem tak naprawdę jest ich jeszcze więcej.
Jak wprowadzić jogę twarzy do swojej codziennej rutyny?
Pamiętając przede wszystkim, że ćwiczenia buzi nie muszą trwać długo! Wystarczy jedno lub dwa ćwiczenia na daną strefę twarzy, a więc całość powinna zamknąć się w 5 lub 7 minutach, a to naprawdę niewiele. Na początku jednak powinniśmy zbudować sobie pewien repertuar ćwiczeń, bo ich różnorodność zapewnia harmonijny rozwój twarzy. No i szyi oczywiście, przecież nie możemy o niej zapomnieć! Na zajęciach uczę również ćwiczeń, które można wykonać na spacerze albo w samochodzie. Niektóre natomiast, przede wszystkim na początku, rzeczywiście wymagają skupienia, precyzji i lustra.
Ale wiadomo jednak, jak to z tą systematycznością bywa przy dzisiejszym pędzie życia...
Zdaję sobie sprawę, jak trudno o systematyczność. Panie, które są szalenie zadowolone z efektów ćwiczeń, mimo wszystko nie zawsze wytrwają w tej rutynie. To podobnie jak ze sportem dla całego ciała – wiemy, że jest bezcenny, a jednak pośpiech, zapracowanie albo dobre stare lenistwo, przeszkadzają nam we wprowadzeniu dobrego nawyku. Musimy uczyć się od ludzi sukcesu – każdy dobry rezultat wymaga regularnej pracy. W przypadku jogi twarzy i automasażu jest to praca bardzo przyjemna!
Skoro o pracy mowa, jak ważna jest poprawna technika wykonywania ćwiczeń?
Ja się bardzo hojnie i chętnie dzielę swoją wiedzą i umiejętnościami formie zupełnie bezpłatnej, w mediach społecznościowych. Napisałam też książkę, piszę teraz drugą, w formie kompendium, istnieje aplikacja Yogattractive na smartfony, która towarzyszy użytkownikom krok po kroku, a gorącą nowością są także karty do jogi twarzy, które precyzyjnie uczą ćwiczeń i masaży poprzez zabawę. I znikają nam z półek! Chcę jednak podkreślić niezastąpioną wartość uczenia się podstaw jogi twarzy z wykwalifikowanym, certyfikowanym instruktorem. Nic nie zastąpi kontaktu, gdzie ćwiczący zostaje poprawiony, zmotywowany i mamy pewność, że ćwiczenie zostało wykonane prawidłowo. Jak wspomniałam, nasze buźki są delikatne i nie powinny być polem do eksperymentów. Na stronie yogattractive.com znajduje się bogaty grafik warsztatów i zajęć, w tym regularnych, grupowych zajęć online. Nie wychodząc z domu możemy zdobywać pierwsze szlify w dobrych rękach. Dobra wieść jest również taka, że w Polsce jest już 25 doskonale wyszkolonych, certyfikowanych i ze sporym doświadczeniem instruktorek naszej metody. A to po to, by każda Polka mogła w swoim regionie nauczyć się rzetelnej jogi twarzy.
A jeśli nauczymy się już podstaw i znajdziemy czas na codzienną dawkę jogi, jak często i jak długo powinniśmy wykonywać ćwiczenia? Czy ma Pani jakieś ulubione pory w ciągu dnia, kiedy ćwiczy się Pani najlepiej?
Idealnie byłoby ćwiczyć pięć dni w tygodniu. Jeśli nie damy rady, to cztery, ale wtedy trzymajmy się już tego harmonogramu. Wyznaczmy sobie dogodną porę – może to być poranek, może być wieczór albo parę ćwiczeń w samochodzie czy w parku. Jak już wspomniałam, wystarczające jest około 7 min ćwiczeń i mniej więcej drugie tyle masażu. Ja moje masaże wykonuję oglądając ulubiony serial. Automasaże rollerem galwanicznym i jeżykami do akupresury mają także ten wielki plus, że budują znacznie zwiększoną wchłanialność stosowanego na skórę serum, dlatego idealnie wpisują się w ten moment po serum i przed kremem.
Czy joga twarzy może zaszkodzić?
Ze smutkiem przyznaję, że tak. Podczas gdy mamy już kilku specjalistów na terenie Polski, większość jogi twarzy chwilami budzi moje przerażenie. To nie jest zabawka dla youtuberek. Podobnie idea bootcampów dla twarzy, czyli ostrego wyzwania, musi być stosowana bardzo ostrożnie, przez krótki okres i pod kontrolą, aby nie wytworzyły się nadmiernego napięcia i nierównowagi w twarzy. Stąd idea weryfikowania każdego ćwiczenia i każdego masażu z gronem terapeutów, nie jest naszym w Yogattractive widzimisię.
Czy jest to aktywność dla każdego? Co z osobami, które cierpią na schorzenia skóry, na przykład trądzik różowaty?
Ależ koniecznie! Ćwiczenia twarzy można wykonywać także przy problemach skórnych. Automasaż to już inna sprawa: z reguły zaczynamy od leczenia wewnętrznego, o czym za chwilę i póki co wzmacniamy i odmładzamy partie twarzy i szyi niezajęte przez zmiany. Bardzo często w obrębie szyi, owalu (tak przecież ważnego), żuchwy czy wokół oczu problem nie występuje, a umiejscawia się na przykład głównie na policzkach. Wtedy możemy sobie w pozostałych partiach „zaszaleć”. Naszym hasłem przewodnim jest jednak nie na darmo #DziałajGlebiej.
"Powierzchowne traktowanie urody, w tym problemów skórnych, powinno już dawno przejść do lamusa! Wiemy doskonale, że ono nie działa, że jedynie ,,zaleczamy'' problem i on wróci."
Dlatego w Yogattractive działamy kompleksowo: czyszczeniem diety, leczniczym Eliksirem dla pięknej cery – preparatem do picia opracowanym specjalnie dla cery z trądzikiem różowatym, trądzikiem młodzieńczym i wieku dorosłego, egzemą czy łuszczycą, choć dla zdrowej buzi działa jak lifting w płynie. Proponuję kosmetykę opartą na skoncentrowanych, aktywnych surowcach i całkowicie naturalnych składach. Efekty są spektakularne i po poprawie stanu skóry możemy przystąpić do całego pakietu działań.
Bardzo często wydaje nam się, że na wygląd skóry wpływ ma przede wszystkim wiek. Tymczasem okazuje się, że nawet u bardzo młodych osób zauważa się zaburzenia napięcia mięśni twarzy, brak elastyczności, zapadnięte policzki lub opadającą skórę. Czy joga twarzy okaże się zbawienna, jeśli chcemy powalczyć z bruzdami nosowo-wargowymi, kurzymi łapkami albo lwią bruzdą?
Wiemy dobrze, że są dojrzałe panie, które wyglądają bardzo „apetycznie” i panie młodsze, których buzie są zmęczone i jakby poszarzałe. Patrząc na twarz, jestem zwykle w stanie zasugerować, jakie niedobory może mieć osoba o takiej zmęczonej cerze. To nie magia, to wiedza naukowa i doświadczenie wielu lat. Zdecydowanie, młody wiek to super moment, żeby zacząć o siebie dbać, stosując jogę twarzy, znowu najlepiej rozumianą kompleksowo, czyli połączoną z mądrą autopielęgnacją oraz automasażem. Owszem, mamy swoje triki, na bruzdy nosowo – wargowe, worki pod oczami, lwią zmarszczkę i wiotką skórę. Zwracamy też uwagę na problem nadmiernych napięć, w tym nocnego zgrzytania, dręczącego nawet dzieci i nastolatki. Ich życie nie jest pozbawione stresu, dlatego uczymy je prościutkich i zabawnych ćwiczeń, które wyrabiają dobre nawyki i stanowią prewencję przedwczesnych zmian twarzy.
Joga twarzy nazywana jest również jogą szczęścia. Czy faktycznie dzięki ćwiczeniom możemy pozbyć się nagromadzonego w ciągu dnia stresu?
Tak, i to wyjątkowo skutecznie. Co bardzo ważne, chcemy ujędrniać te wszystkie mięśnie, które unoszą struktury twarzy, lecz równie istotne jest rozluźnianie chronicznych napięć. Bo to one, z czasem, rysują nam w twarzy drobne zmarszczki, i głębokie bruzdy, nie mówiąc już o napiętym, zestresowanym wyrazie twarzy. Do tego dochodzą, priorytetowe przecież, kwestie zdrowotne. My na przykład bazujemy na metodzie leczniczej, terapeutycznej. Skutecznie rozprawiamy się z bruksizmem, czyli nawet ekstremalnym zaciskiem szczęk bez żadnych zastrzyków. Napięcia wokół oczu, trapiące często osoby o słabszym wzroku, również możemy rozćwiczyć i rozmasować. Wynik: znajomi pytają co zrobiłyśmy i czasem nie dowierzają, że udało się to bez żadnych bolesnych interwencji.
Prowadzi Pani wiele warsztatów, w których trakcie wszyscy zainteresowani otrzymują garść teoretycznych i praktycznych porad. Na przestrzeni miesięcy i lat na pewno zauważyła Pani, jaka płeć i jaka kategoria wiekowa przeważa wśród odbiorców. Kto najczęściej chce skorzystać z fachowej porady eksperta od jogi twarzy i ćwiczyć najlepiej, jak tylko potrafi?
Zdecydowanie przeważają kobiety, z reguły takie, które zauważyły już pierwsze oznaki starzenia i chcą coś dla siebie zrobić lub dojrzałe panie, do których wreszcie dociera wielka mądrość życiowa, że wolno nam i powinnyśmy dbać o siebie, a nie tylko skupiać się na opiece nad innymi. Takie kobiety postrzegają wtedy jogę twarzy jako metodę odmładzania oraz sposób na podładowanie baterii. Coraz częściej natomiast na zajęciach pojawiają się młodziutkie, świadome kobiety, które chcą iść w ślady swoich koleżanek z Azji. One zaczynają od dobrych nawyków i inwestycji w swój kapitał zdrowia i urody od wczesnych lat. Coraz częściej na zajęcia przychodzą również panowie. W każdym wieku. Póki co stanowią jeszcze mniejszość, ale kto wie co przyniesie przyszłość? Zaczęłyśmy również pracę z dziećmi. Poprzez zabawę osiągamy doskonałe efekty. Dzieciaki mają lepszy wzrok, dykcję, są to działania sensoryczne rozwijające mózg i wspomagające ładne wykształcenie się kośćca i umięśnienia całej głowy i szyi. Ciekawostką jest, że moja najstarsza uczennica ma 84 lata. Basia na zajęciach pojawia się bardzo regularnie już od czterech lat!
A czy są w Pani pracy takie momenty, które można uznać za trudne, ale szczególnie wartościowe?
To ćwiczenia z osobami po urazach czy wylewach – wtedy pracujemy nad tym, aby przywrócić twarzy jej pełną funkcjonalność i muszę przyznać, że tutaj sukcesy potrafią nawet wywołać u mnie „pocenie się” oczu.
Rozmawiała: Aleksandra Kucza
UniWave200 - Energia fal przekształcona w czystą energię elektryczną

Technologia na pomoc planecie! Poznajcie pływający generator, przekształcający energię fal oceanicznych w energię elektryczną o zerowej emisji. Ostatnimi czasy wiele działo się w Tasmanii, gdzie australijski startup Wave Swell Energy rozpoczął pracę ze swoim innowacyjnym urządzeniem UniWave200. Zadaniem wynalazku jest przekształcenie energii fal z oceanu w energię elektryczną. Wyniki pracy z maszyną okazały się zaskakująco satysfakcjonujące, a firma – która od dłuższego czasu koncentrowała się na produkcji zrównoważonej i bezemisyjnej energii bez użycia zanieczyszczeń – mogła poszczycić się doskonałymi wynikami, którymi zaowocowała cała praca.
UniWave200 – co to takiego?
Swoistego rodzaju filarem dla UniWave200 jest UniWave – utrzymujące się na powierzchni wody sprytne urządzenie, które możemy holować do wybranego obszaru przybrzeżnego, a następnie… podłączyć do lokalnego źródła zasilania! Jeśli tego rodzaju nowiny ze świata technologii to Wasz konik, być może słyszeliście już wcześniej o słupie wody (OWC). To właśnie z tej koncepcji czerpie technologia UniWave. Działanie OWC opisać można najprościej, jako unoszenie się i opadanie. W momencie, kiedy tuż nad nim znajdują się fale, popychając powietrze do górnej turbiny, wytwarzającej energię elektryczną, dostarczaną do sieci poprzez kabel.

Człowiek i robot – dream team
Wszystko zaczęło się w Grassy na wyspie King Island, gdzie na początku 2021 roku rozpoczęły się pracy australijskiej firmy. Gdy już zainstalowano jednostkę UniWave200, w czerwcu tego samego roku teoria obróciła się w czyny z krwi i kości – nareszcie rozpoczęto dostarczanie energii elektrycznej do sieci Hydro Tasmania!
Zaczęło się od pracy z niewielkimi obszarami morskimi, ponieważ wciąż był to etap testów i nauki poprzez błędy.
Następnie maszyną można było sterować zdalnie, ale i tu nadal wymagane było czujne oko człowieka, sprawującego pieczę nad pracą wciąż udoskonalanego robota. Jak wszyscy jednak wiemy, ,,ciężka praca popłaca’’ i mimo trudnych warunków pogodowych, dziś UniWave200 uznać można za część struktury źródeł energii wykorzystywanych do usprawnienia życia w King Island.
Ekologicznie i tanio
Wave Swell – dzięki swojej technologii – oferuje współczesności całą gamę natychmiastowych rozwiązań. Jak twierdzi firma: „Kiedy świat zaczyna przechodzić na stuprocentowo odnawialne źródła energii, my jesteśmy w stanie dostarczać spójną i tanią energię do sieci energetycznych na całym świecie, odgrywając swoją rolę w kombinacji rozwiązań w zakresie energii odnawialnej, aby zaspokoić globalne zapotrzebowanie na zrównoważoną energię. Jednocześnie technologia Wave Swell załagodzi zmiany klimatu poprzez redukcję emisji dwutlenku węgla oraz uchroni linie brzegowe przed erozją”. Firma opowiada się za wyparciem drogiego oleju napędowego, nawet w najodleglejszych zakątkach Ziemi, a także złagodzić zjawisko erozji wybrzeża, głównie dzięki rozmieszczeniu jednostek GPW, spełniających funkcję falochronów.
W przyszłości Wave Swell planuje dostarczać energię elektryczną podłączaną do sieci na dużą skalę – na co już teraz czekamy!
AUTOR: ALEKSANDRA KUCZA
Joker 2: Folie á Deux - Dlaczego warto czekać na tę produkcję?
Choć fani zaczynali się już niecierpliwić, Książę Zbrodni musiał w końcu powrócić! ,,Joker'' z 2019 roku odniósł spektakularny sukces i stał się najbardziej dochodową produkcją w kategorii wiekowej R - jego Box Office wynosiło 1,074 mld USD. Do tego wszystkiego dorzućmy jeszcze jedenaście nominacji do Oscara – z czego dwa zgarnięto za najlepszą rolę męską i muzykę – a także lawinę pochlebnych recenzji. Kto nie pokusiłby się o kontynuowanie dzieła z takim potencjałem?!
The News!
Internet zawrzał, gdy 7 czerwca na instagramowym koncie Todda Phillipsa – odpowiedzialnego za reżyserię i scenariusz pierwszego ,,Jokera'' – ukazały się dwa przełomowe zdjęcia. Pierwsze z nich zdradziło okładkę scenariusza z roboczym tytułem drugiej części – ,,Folie à deux". Po przetłumaczeniu z francuskiego, słowa te można rozumieć jako ,,wspólne szaleństwo'', określające tzw. paranoję udzieloną. Stan ten dotyczy osób, które bezkrytycznie podchodzą do paranoicznych myśli ludzi chorych, z którymi pozostają w bliskich relacjach.
Drugie zdjęcie wrzucone przez Phillipsa poruszyło kinomanów jeszcze bardziej, ponieważ przedstawiało odtwórcę głównej roli, Joaquina Phoenix'a, pogrążonego w lekturze obszernego scenariusza. Choć informacje na temat filmu – na razie – są dość szczątkowe, wiadomo, że produkcja trafi na ekrany kin w 2024 roku. Twórcy potrafią w reklamę i choć nie zdradzają zbyt wiele, podali widzom jeszcze dwie, niezwykle ekscytujące informacje.
Gaga & MUSICAL
Gdy zdjęcia z 7 czerwca obiegły świat, Internet aż zawrzał od różnych spekulacji. Jedna z nich dotyczyła samego tytułu: ,,Joker: Folie à deux''. Kto zna historię szalonego bohatera DC, ten na pewno wie, że osobą, która mogła dzielić z nim szaleństwo, była jego partnerka zbrodni – Harley Quinn, a właściwie doktor Harleen Frances Quinzel, dla której Joker początkowo był tylko zwykłym pacjentem. Czas zweryfikował jednak uczucia tych dwojga, a Quinzel niemal na zabój zakochała się w mężczyźnie o specyficznym śmiechu. Od tej pory tworzyli duet jakich mało, o czym możecie dowiedzieć się właśnie z komiksów DC.
Skoro na ekranie miała zagościć Harley, to kto ją zagra? To pytanie podsycił ,,The Hollywood Reporter''. Na łamach czasopisma poinformowano, że Warner Bros prowadzi rozmowy z Lady Gagą, która rzekomo miałaby wcielić się w rolę Pani Quinzel. 4 sierpnia okazał się szczęśliwy dla fanów Gagi, bo właśnie tego dnia artystka wrzuciła na swojego Instagrama krótki filmik promujący nowego ,,Jokera''. Po tym ruchu nikt nie miał już wątpliwości, że Gaga przyjęła tę, co prawda wymagającą, ale i ekscytującą rolę.


Piosenkarka ma na swoim koncie kilka ciekawych ról – ,,Dom Gucci'' lub ,,Narodziny gwiazdy'' – dlatego jej występ w ,,Jokerze'' mógłby urozmaicić całą fabułę, a już szczególnie, że kolejna część ma być musicalem! Taki wybór formy przez wielu postrzegany jest jako kontrowersja, bo ,,Joker'', do tej pory utrzymany w konwencji trudnego w odbiorze dramatu, dość mocno odbiega od muzyki, śpiewu i kojarzonej z nimi dobrej zabawy. Możemy być jednak pewni, że twórcy zadbają o taką oprawę muzyczną, która dobrze podkreśli główne przesłanie produkcji.
Joker: ciekawostki
,,Joker'' Todda Phillipsa nie wpisuje się w ramy przesyconych przewidywalnością i efektami specjalnymi supebohaterskich opowieści. To zupełnie nowe – oparte na popkulturze i analizie psychologicznej – spojrzenie na trudną osobowość Księcia Zbrodni. Mroczna fabuła pierwszej części dobitnie ukazała nam, że najgorszym potworem, jaki mógł kiedykolwiek stanąć na planecie Ziemi, to człowiek. Jakie wnioski nasunie nam druga część filmu? Na to pytanie odpowiemy sobie już w przyszłym roku, a tymczasem zachęcamy Was do zapoznania się z garścią ciekawostek o pierwszej części ,,Jokera''!
⦁ Joaquin Phoenix w trakcie przygotowań do roli Jokera zrzucił aż 23,6 kilograma.
⦁ Filmy zawierające ataki śmiechu ludzi cierpiących na przypadłość nazywaną ,,patologicznym śmiechem'', okazały się wielką inspiracją dla Phoenix'a. Nawet Todd Phillips przyznał, że myśląc o Jokerze wyobrażał sobie, że jego śmiech powinien być niemal bolesnym doświadczeniem.
⦁ Aktorzy, którzy również wcielali się w Jokera twierdzili, że to jedna z najtrudniejszych i najbardziej obciążających psychicznie ról. Phoenix zaprzeczył jednak temu, że rola wywarła negatywny wpływ na jego psychikę.
⦁ Kompozytorka Hildur Gudnadottir - na prośbę reżysera – stworzyła ścieżkę dźwiękową do filmu, nie mając pojęcia o tym, co zawiera scenariusz. Choć w świecie filmu to dość rzadka praktyka, Gudnadottir poradziła sobie śpiewająco, czego dowodzi Oscar za najlepszą muzykę filmową.
⦁ Aby osiągnąć efekt ziarnistego filmu vintage, film najpierw nagrano analogowo, a dopiero później przeniesiono do cyfrowego świata.
⦁ Joker plasuje się na wysokim miejscu w topowej dziesiątce najwyżej ocenianych filmów wszechczasów (według Imdb).
autorka: Aleksandra Kucza
BLONDE - Dusza Marilyn Monroe zbadana na nowo! Tym razem tylko dla dorosłych!

Każdy jej dzień rozpoczynał się od lęku. Bała się, że beznadziejnie wygląda, nie daje z siebie wystarczająco dużo i że popadnie w obłęd, który mogła otrzymać w genetycznym spadku po chorej na schizofrenię paranoidalną matce. Uwielbiała psy, jogę i meszek na swojej buzi, ponieważ – jej zdaniem – dodawał twarzy więcej delikatności. Do łóżka kładła się nie w ulubionej piżamie, ale w ukochanych perfumach. Choć w pracy czarowała uśmiechem i bezwstydną nagością, po godzinach zmagała się z samotnością i nawracającymi demonami przeszłości, uspokajanymi kropelką alkoholu.
Prawda była jednak taka, że nawet środki odurzające nie były w stanie zagłuszyć krzyku mieszkającej w niej dziewczynki.
Ona również ulepiona była z obaw i braku poczucia bezpieczeństwa. Odrzucona, molestowana seksualnie, przebywająca w sierocińcu, nie miała pojęcia, że już za kilkanaście lat pokocha ją cały świat. Nie wiedziała też, że choć publiczność oszaleje na punkcie Marilyn Monroe, nikt nie spróbuje zakochać się w nieśmiałej i pogubionej Normie, skrywającej się za maską blondwłosej seksbomby. Nie zdawała sobie także sprawy, że – podobnie jak matka oraz babcia – i ona trafi na oddział psychiatryczny.
,,Blondynka’’ – takiej biografii jeszcze nie było!
Jest coś takiego w Normie Jeane Mortenson, co nie daje o sobie zapomnieć. W sierpniu tego roku minie dokładnie sześćdziesiąt lat od jej odejścia, ale nawet mimo tego faktu kobieta od dziesięcioleci snuje się po głowach twórców, próbujących opowiedzieć na nowo jej historię. Jedną z takich produkcji będzie ,,Blondynka’’, której premiera nastąpi już we wrześniu na Netflixie.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że inspiracją do powstania filmu była nagrodzona Pulitzerem książka Joyce Carol Oates. Złośliwi twierdzili dotąd, że ,,Blonde’’ to biografia, której nie da się sfilmować. Autorka przedstawiła Monroe inaczej od swoich poprzedników, bo w sposób o wiele bardziej intymny i tajemniczy, pobudzający czytelnika do własnej interpretacji zapisanych słów. Nie znajdziemy tu laurki ku czci największej gwiazdy kina i suchych opisów, ale rzetelny raport stanu osobowości poranionej, próbującej odnaleźć sens własnego istnienia.
Kto zagra Marilyn?
Jak to zmieścić w filmowym kadrze? Odpowiedzi na takie pytanie udzieli nam australijski reżyser – Andrew Dominik – znany jako twórca produkcji takich jak ,,Zabójstwo Jessy’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda’’ lub ,,Zabić, jak to łatwo powiedzieć’’. Wiele relacji zdradza, że rola Marilyn zaproponowana została takim artystkom jak Naomi Watts i Jessica Chastain, ale obie aktorki zdecydowały się odrzucić tę rolę. Finalnie angaż dostała – nominowana do Złotego Globu za rolę w filmie ,,Na noże’’ – Ana de Armas.
Projekt doczekał się także komentarza autorki powieści, Joyce Carol Oates, która po obejrzeniu tak zwanej ,,surówki’’ filmu napisała na swoim Twitterze następujące słowa: ,,To zaskakująca, genialna, bardzo niepokojąca i [być może najbardziej zaskakująca], totalnie „feministyczna” interpretacja… Nie mam pewności, czy jakikolwiek inny reżyser płci męskiej kiedykolwiek zrobił coś podobnego’’.
Film tylko dla dorosłych!
Choć fani – czekający na tę produkcję od 2010 roku! – z pewnością nie mogą doczekać się planowanej na wrzesień premiery, złośliwi wypatrują tu wielkiej klapy. Wszystko przez kategorię wiekową NC-17, jaką ,,Blondynka’’ otrzymała od Motion Pictures Association. Kategoria ta należy do najbardziej rygorystycznych i zagrażających dziełu, które ogranicza widownię do osób dorosłych ze względu na zawarte w filmie sceny brutalne, erotyczne lub inne, mogę w sposób destruktywny wpłynąć na nieletnich. W praktyce oznacza to, że film może nie trafić do takiej liczby odbiorców, jaka usatysfakcjonowałaby twórców. Pytanie tylko, w jaki sposób Netflix ograniczy dostęp do filmu nieletnim widzom? Czy sceny, które wywołały całą tę aferę, nie zadziałają wręcz przyciągająco?
Data premiery i gwiazdorska obsada
Netflix – zgodnie ze swoim zwyczajem – najlepsze premiery odsłania właśnie jesienią, a póki co śmiało można podejrzewać, że będzie to kolejny hit. O tym, czy krytycy faktycznie okażą się łaskawi, przekonamy się już 23 września, kiedy film Andrew Dominika trafi na platformę. Oprócz wspomnianej już wcześniej Any de Armas [Marilyn Monroe], na ekranie zobaczymy również takich artystów jak:
- Bobby Cannavale – w roli pierwszego – toksycznego – męża Marilyn, Joego DiMaggio.
- Adrien Brody – jako dramatopisarz, laureat Pulitzera i drugi mąż gwiazdy, Arthur Miller.
- Julianne Nicholson – w roli matki aktorki.
- Xavier Samuel – wcielający się w rolę Cassa Chaplina, syna Charliego, domniemanego kochanka Marilyn.
Marilyn doceniała sławę i bogactwo, ale do końca życia nie pogodziła się z faktem, że uczyniono z niej niemy symbol seksu. Za prawdziwe szczęście uznawała bezwarunkową miłość i bliskość, jaką mógłby zapewnić jej ,,ten jedyny’’. Nie odnalazła go, mimo starań wielu zainteresowanych. Bliskość Marilyn ,,pozostała w cenie’’ również po jej śmierci. Miejsca sąsiadujące z grobem aktorki na cmentarzu w Los Angeles zyskały na wartości, a z oferty kupna sąsiedniej krypty skorzystał nawet Hugh Hefner – człowiek, który lata wcześniej uczynił młodą Normę pierwszą Dziewczyną Miesiąca magazynu ,,Playboy’’.
O bliskości – błogosławieństwie i przekleństwie Normy Jeane Mortenson – mówiono już wiele razy. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, że twórcza wrażliwość Andrew Dominika oraz Joyce Carol Oates, obrodzi w zupełnie nowe spojrzenie na kobietę wciąż traktowaną jako symbol – choć sprawiało jej to tyle bólu.
AUTOR: ALEKSANDRA KUCZA
Jurassic World: Dominion - Kinowy rollercoaster z dinozaurami w tle! [RECENZJA]

Steven Spielberg i Joe Johnston – kto nie zna reżyserów, którzy specjalnie dla nas przenieśli na szklany ekran fantastyczną historię o wielkich gadach? Dziś stworzone przez nich filmy to już pochodząca z lat 90. ubiegłego wieku klasyka, jakiej nie da się podrobić.
Mimo to kilkanaście dni temu do kin trafiła ostatnia część trylogii ,,Jurassic World’’, wyreżyserowana przez Colina Trevorrowa, będąca nowoczesną wersją spojrzenia na świat, w którym ludzie musieliby kooperować z prehistorycznymi gigantami. Absolutnym wabikiem mającym zachęcić starszą część widowni do zakupienia biletu, miała być rzecz jasna obecność bohaterów, których znamy z ,,Parku Jurajskiego’’ – Laury Dern, Sama Neill’a oraz Jeffa Goldbluma. Jak się jednak okazało, sentymentalna obsada to znikoma gwarancja na sukces.
PARK JURAJSKI POWRACA!?
Jeśli kiedykolwiek myśleliście o tym, jak potoczyły się dalsze losy ekipy z ,,Parku Jurajskiego’’, najnowsza część z pewnością zaspokoi Waszą ciekawość. Cóż, Alan Grant nadal poszukuje w ziemi wiekowych kości i wciąż mówi sam do siebie – w tej kwestii nie zmieniło się nic a nic, tyle że jego słuchacze poszli z duchem czasu, odrzucając myślenie o niebieskich migdałach na rzecz smartfonów. Ellie Sattler z kolei zdaje się odbiegać od paleontologii na rzecz entomologii, a dokładniej – badania sprawy ogromnej i zmutowanej szarańczy, niebezpiecznej nie tylko dla upraw, ale i ludzi. Co ciekawe, na jaw wychodzi fakt, że budzące postrach owady interesuje ziarno każdego rodzaju, z wyjątkiem tego zmodyfikowanego genetycznie przez korporację Biosyn, zajmującej się programowaniem zwierząt. Nie trudno wyczuć, że szarańcza i najnowsza technologia mogą mieć ze sobą wiele wspólnego, dlatego Ellie nie traci czasu i jak najszybciej konfrontuje tę sprawę z nikim innym, jak z Alanem Grantem. Tuż po tym – dosyć sentymentalnym – spotkaniu, oboje ruszają we wspólną drogę, aby spotkać się z Ianem Malcolmem, który – dziełem przypadku – pracuje dla Biosyn.

Tymczasem gdzieś na drugim końcu Stanów Zjednoczonych sielskie życie postaci z ,,Jurassic World’’ – Owena, Claire i ich przybranej córki Maisie – trwa w najlepsze i to na skraju lasu! Nie brakuje tu klimatu flanelowych koszul, małego domku pośrodku zaśnieżonego lasu, Chevroleta z drewnianymi panelami po bokach, rąbania drzewa, a nawet… humorzastego raptora, obserwującego wszystkie te scenki zza krzaków! Na szczególne zainteresowanie zasługuje w tym przypadku Owen, pracujący jako łapacz dzikich dinozaurów narażonych na niebezpieczeństwo. Bo – jeśli nie wiecie – pobudzone do życia prehistoryczne gady doszczętnie zadomowiły się na ziemi, w wodzie oraz w powietrzu. Niestety, nowi mieszkańcy globu padają ofiarą kłusowników, sprzedających ich na czarnym rynku . Swoją drogą, możemy być pewni, że jeśli fabuła filmu opierałaby się na faktach, człowiek faktycznie byłby zdolny do zabijania dinozaurów celem przyrządzenia – i sprzedania – posiłku lub wyrobu biżuterii. Takich, którzy z chęcią zamieniliby spacery z psem na przechadzki z raptorem, również by nie zabrakło.
Ci sami kłusownicy postanawiają okraść Owena i Claire. Łupem pada nastoletnia Maisie – niezwykle ważna postać dla tej częście – oraz potomek Blue, raptor znanej z poprzednich części. Aby odzyskać swoje zguby, główni bohaterowie zmuszeni będą przemierzyć połowę świata.
ALE ZARAZ! GDZIE SĄ DINOZAURY?
Teoretycznie wspólnym mianownikiem obu powyżej opisanych – i ostatecznie się ze sobą zasklepiających – wątków, są oczywiście prehistoryczne gady. Wizja narzuconej symbiozy pomiędzy człowiekiem a dinozaurem jest niezwykle ciekawa, jednak twórcy postanowili nie skupiać się na niej wystarczająco dokładnie. Mamy tu scenę na czarnym rynku lub widok na gniazdo pterodaktyli, usadowione u szczytu wieżowca, ale poza tym? Jest tego tyle, co nic. ,,Jurassic World: Dominion’’ to tygiel różnych gatunków, wśród których najbardziej wyróżnia się kino szpiegowskie oraz kino akcji. Owen i Claire uporczywie szukają córki, a ich przygody przypominają ,,Mission Impossible’’ lub ,,Szybkich i wściekłych’’, choć oczywiście w o wiele uboższej odsłonie.
Cały film składa się z akcji do tego stopnia, że czasami widz nie ma czasu wziąć oddechu.
Ktoś, kto wybiera się na produkcję tego typu, zdaje sobie sprawę z fikcji – owszem – jednak sceny zawarte w ,,Dominion’’ bywają aż za bardzo surrealistyczne. Wspomniani już Owen i Claire bez problemu pozyskują ściśle tajne informacje od CIA i już samo to uznać można za absurd, ale scenarzyści mimo wszystko postanowili pójść o krok dalej. Zakochana para okazuje się o wiele lepiej wyszkolona w walce od agentów! W tyle nie pozostają również Ellie i Alan, którzy na pełnym luzie dostają się do pilnie strzeżonej strefy wielkiego laboratorium, należącego do niezwykle prestiżowej firmy. Bułką z masłem okazuje się również wyprowadzenie ze strzeżonego laboratorium dziecka, które warte jest więcej niż miliony monet.


Na ekranie dzieje się bardzo dużo, czasami są to wydarzenia dość przerysowane, ale pies pogrzebany jest gdzie indziej. Chodzi o zdecydowanie za długi czas trwania filmu, brak logiki w scenariuszu, dziury i zmiany w dotychczasowym kanonie.
Jeśli już iść, to ze względu na jakie plusy?
Powiedzmy to sobie wprost – jeśli kochamy ,,Park Jurajski’’, musimy obejrzeć szóstą, najnowszą część opowieści o dinozaurach. Mimo wad filmu, odnaleźć tu można oczywiście kilka mocnych plusów. Do najważniejszych zaliczyć można fakt, że ostatnie (+/-) 30 minut produkcji to stara, dobra akcja, znana z ,,Jurassic Park’’. Dostajemy tu wynurzającego się z krzaków T-rexa i innego jaszczura. Tuż po chwili z lasu wybiega kolejny gigant – również w wygłodniałym nastroju. Co może pójść nie tak? No cóż, nasi bohaterowie znowu balansują pomiędzy wielkimi łapami gadów, balansując tym samym na granicy życia i śmierci. Jest to wspaniałe show, na które aż miło popatrzeć. W filmie nie brakuje również pewnego napięcia, które towarzyszy widzowi w trakcie niektórych scen – bo nie wszystkie są nieprzemyślane. Na poklask zasługują też dobre żarty i – jakżeby inaczej! – powrót bohaterów z oryginału!
Czy warto pójść? Jasne! Podstawą jest jednak to, aby niczego od twórców nie oczekiwać. Tylko pełen luz sprawi, że seans będzie przyjemny, a poczucie niesmaku znośne.
AUTOR: ALEKSANDRA KUCZA
LAYER Home Harmony - Łączność dyskretna i piękna!
Marka LAYER, we współpracy z Deutsche Telekom Design, zaprezentowała przyszłość urządzeń domowych. Projekt, o którym mowa, nazywa się „Connectivity Concept”, a jego autorem jest Benjamin Hubert z LAYER. Jest to rodzina sześciu produktów telekomunikacyjnych nasyconych inteligentną technologią od Deutsche Telekom Design. Subtelny język wizualnym doskonale uzupełni wszystkie domowe wnętrza.
CC to kolekcja składająca się z obiektów o delikatnych geometrycznych formach i dyskretnych interfejsach – ta linia została wykonana z przyjemnych w dotyku materiałów, głęboko inspirowanych wzornictwem mieszkaniowym.
Router ma czystą, minimalistyczną sylwetkę z zakrzywioną, lustrzaną powierzchnią, która maskuje interfejs i odbija otaczające środowisko. Po aktywacji wykorzystuje język konwersacyjny, który unika żargonu, budując relację między produktem, a użytkownikiem. Router można dodatkowo podłączyć do maksymalnie pięciu repeaterów. Całość wykonana jest z drewna z wypukłą powierzchnią i miękko zaokrągloną skorupą.
Multimedia piękne, jak nigdy!
Dekoder i listwa dźwiękowa to uniwersalne centrum multimedialne. Uwagę zwraca ręcznie wykonana ceramika oraz dyskretny interfejs, który znika, gdy nie jest używany. Dekoder łączy się z telewizorem i oferuje nam dostęp do multimediów strumieniowych. Brak konwencjonalnych, zaawansowanych technologicznie detali i dyskretna zaokrąglona forma przywołuje na myśl obiekt sztuki.
Dekoderem i listwą dźwiękową sterujemy za pomocą inteligentnego pilota. Ten precyzyjnie wyważony przedmiot samoczynnie balansuje się po odłożeniu. Duży pojemnościowy gładzik zapewnia maksymalną kontrolę podczas poruszania się po różnych aplikacjach.
Wyzysk, anarchia i terror, czyli reportaż ,,Potosí. Góra, która zjada ludzi’’
Boliwia. Kraj znany z przepięknych krajobrazów oraz najdzikszego święta religijnego – Boliwijskiego Karnawału Oruro – kultywowanego już od ponad 2000 lat. Mimo że byłe Imperium Inków ma turystom do zaoferowania naprawdę wiele, jest to jeden z najrzadziej odwiedzanych krajów w Ameryce Południowej. Boliwijczycy – znani ze swojego braku gościnności – dzień w dzień mierzą się z osobistym dramatem, zbadanym z bliska przez hiszpańskiego reportera, Andera Izagirre. Choć ,,Potosí. Góra, która zjada ludzi’’ opowiada o tytułowym mieście, a nie o całym kraju, czytelnik znajdzie tu wiele faktów historycznych, o których zapewne nie uczył się na lekcjach historii.
,,Człowiek, który nie jest w stanie walczyć o własne prawa, wart jest więcej niż tona srebra, natomiast kraj niepotrafiący dbać o własne interesy – niewspółmiernie więcej’’
Tam gdzie dorabiają się korporacje, giną ludzie
Izagirre na kartach swojej książki – notabene laureatki tegorocznej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego – przenosi nas na moment do XVI wieku, gdy w boliwijskich Andach działała kopalnia srebra – Cerro Rico de Potosí – finansowana głównie przez Imperium Hiszpańskie. Z biegiem lat w obszarze okalającym kopalnię powstało miasto o wiele większe od – choćby – ówczesnego Londynu. Z historii wynika, że podczas gdy kolonialiści opływali w bogactwa, mieszkańcy stali się niewolnikami we własnym kraju. Współcześnie Potosí nazywane jest ,,piekłem na ziemi’’, gdzie człowiek słabnie podczas zwykłego marszu. Powietrze w tej części globu nasycone jest metalami ciężkimi i pyłem do tego stopnia, że miejscowa ludność cierpi na różnego rodzaju schorzenia, ślepnie i powoli się dusi. Zachód odwraca oczy, a zyski uświęcają wszelkie środki. W wyniku zachłannej eksploatacji góra w której mieści się kopalnia, ulega coraz większej degradacji. ,,Potosí. Góra, która zjada ludzi’’ to komentarz do następstw liberalizacji gospodarczej Południa.
Sercem tej historii – oprócz innych bohaterów – jest czternastoletnia Alicja, mieszkająca w domu z suszonej cegły, gdzie jedną ze ścian zdobi plakat z podobizną małej syrenki. Mimo że nastolatka jest jeszcze dzieckiem, podejmuje – ze względu na dramatyczną sytuację materialną matki – pracę w miejscowej kopalni. Zarabia mało, pracuje ponad własne siły. Jako pracownik nie posiada żadnych praw, a dla zagranicznych biznesmenów stanowi jedynie tanią siłą roboczą.
Zachód odwraca wzrok
Autor w swoim reportażu wyłożył nam historię Boliwii nie bez powodu. Dzieje tego kraju zataczają koło – w przeszłości ludność targana była wyzyskiem ze strony kolonialistów i konkwistadorów, a obecnie ten sam zabieg stosowany jest przez globalne korporacje, wspierane – o zgrozo – przez polityków i Kościół. Taki stan rzeczy nie mógł pociągnąć za sobą niczego innego, jak anarchia, bezprawie i agresja. Dziś rozboje, przemoc domowa oraz gwałty na kobietach i osobach nieletnich to dla Boliwii bolesna rzeczywistość. Swoje frustracje pracownicy kopalni przenoszą do domów, gdzie za zamkniętymi drzwiami rozgrywają się życiowe tragedie. Głównymi poszkodowanymi są – jak zwykle – kobiety i dzieci. Rząd odwraca wzrok, wyzysk trwa. Czy się zakończy? Choć nikt nie jest w stanie przewidzieć finału tej wstrząsającej opowieści, reportaż ,,Potosí. Góra, która zjada ludzi’’ jest istotnym krokiem do zapoznania zachodnich społeczności z problemem, o którym się nie mówi. Boliwia jest w końcu tak daleko, prawda?
autor: Aleksandra Kucza
,,Stranger Things’’ powraca w wielkim stylu!
Jeżeli wydawało Wam się, że kolejny sezon ,,Stranger Things’’ stworzony zostanie ,,na siłę’’, a bracia Duffer niczym Was już nie zaskoczą, byliście w błędzie. Za nami siedem – ponad godzinnych! – odcinków pierwszej części 4. sezonu i trzeba przyznać, że twórcy wysłuchali próśb swoich fanów. Chcieliśmy więcej mroku i otrzymaliśmy go aż z nawiązką. Wszystko dzięki dramatycznej historii, na której finał musimy poczekać do lipca.
Stranger Things: kilka ciekawostek na ,,dzień dobry’’
Twórcy serialu – niejacy bracia Duffer – od samego początku tworzenia historii o Hawkins, napotykali na swojej drodze różne przeciwności. Aż piętnaście stacji odrzuciło ich pomysł twierdząc, że serial z dziećmi w rolach głównych nie porwie dojrzałych odbiorców. Cóż, w tym momencie warto przywołać postaci pisarek takich jak Lucy Maud Montogomery lub J. K. Rowling, którym również nie wróżono sukcesu, a jednak – dziś ich nazwiska znane są o wiele lepiej niż nazwiska tych, którzy byli gotowi wrzucić ich rękopisy do kosza (i całkiem możliwe, że to zrobili). Na szczęście Dufferowie również okazali się odporni na krytykę, a na ich wyboistej drodze pojawił się Netflix. Platforma postanowiła dać szansę temu – pozornie – nieopłacalnemu przedsięwzięciu.

Tu pojawił się jednak kolejny problem. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego intro serialu jest tak oszczędne w formie? Jeśli myślicie, że minimalizm to zawsze dobre wyjście, to oczywiście macie rację, ale nie o sam minimalizm chodziło braciom Duffer, ale o… pieniądze. Na starcie twórcy nie dysponowali imponującym budżetem, dlatego szukali oszczędności wszędzie, gdzie tylko się dało – również w czołówce.
Kto lubi teorie spiskowe tego na pewno zainteresuje fakt, że serial powstał w oparciu właśnie o jedną z takich historii. Chodzi o Projekt Montauk, prowadzony od czasów II wojny światowej do 1983 roku.
Zdaniem zwolenników teorii spiskowych, na terenie Stanów Zjednoczonych przeprowadzano eksperymenty na dzieciach, a badania te wiązały się bezpośrednio z kontrolą umysłu, teleportacją i podróżą między wymiarami. Tego rodzaju zdarzenia miały ciągnąć się przez cztery dekady, a wszystkiemu winien był rząd i wojsko USA. Tajemnicze doniesienia zainspirowały twórców do tego stopnia, że serial – pierwotnie – miał nosić nazwę ,,Montauk’’, a jego akcja rozgrywać się w Long Island, gdzie rzekomo przeprowadzano wspomniane eksperymenty. Dlaczego pomysł umarł w zarodku? Long Island cechuje się niesprzyjającą pogodą, mogącą w znacznym stopniu utrudnić kręcenie zimowych scen.

Fabuła 4. sezonu
Nowe odcinki ukazują nam dorastanie głównych bohaterów, mierzących się z rozłąką i różnego rodzaju traumami. Nastka – przygarnięta przez Joyce Byers po zaginięciu Jima Hoopera – emigruje do malowniczej, ale bardzo oddalonej od Hawkins Kalifornii, gdzie wraz z Will’em rozpoczyna naukę w liceum. Dziewczyna – choć bardzo by tego chciała – nie należy do grona popularnych uczniów, ale wręcz odwrotnie, pada ofiarą drwin. Nastolatkę frustruje również fakt, że jej moce odeszły w niepamięć, dlatego teraz jedyną obroną, jaką może zastosować, jest przemoc fizyczna. W wyniku tęsknoty i słabości dziewczyna dopatruje się w sobie szeregu wad i zagrożeń, jakie stwarza dla najbliższych.
Do pewnych zmian zachodzi również w Hawkins, gdzie naukę w liceum rozpoczął Mike, Dustin oraz Lucas. Choć dwóch pierwszych wciąż zasila szeregi szkolnych nerdów, trzeci próbuje zerwać z siebie łatkę odmieńca. Pomaga mu w tym status zawodnika szkolnej drużyny koszykówki. To właśnie dzięki perfekcyjnemu rzutowi Lucasa grupa zdobywa tytuł mistrza. Z wielką traumą zmaga się również Max, która jako jedna z niewielu osób wie, że przyczyną śmierci wielu mieszkańców Hawkins nie był pożar centrum handlowego, ale atak sił nie z tego wymiaru. Matka dziewczyny rozstała się z ojcem Billy’ego, w wyniku czego zamieszkała wraz z córką w ubogiej dzielnicy blaszaków, gdzie obie wiodą dość pieskie życie.


Demogorgon zamieniony na Vecnę
,,Stranger Things 4’’ nie opowiada więc o przejaskrawionym życiu amerykańskich nastolatków – którzy nie są już tymi samymi dzieciakami, które pamiętamy – ale o walce z mroczną stroną ludzkiej psychiki. Żeby było jeszcze trudniej, w zakamarkach tych budzi się do życia demon zwany Vecną, który przeraża o wiele bardziej niż znany nam dotychczas Demogorgon. Vecna – niczym Czarna Wdowa – paraliżuje swoje potargane niszczącymi emocjami i poczuciem winy ofiary, najpierw je prześladując, a następnie zabijając. Na domiar złego, ofiarą złego ducha padnie jeden z głównych bohaterów… Swoją drogą, postać demona przedstawiona została w sposób naprawdę interesujący. Jego historia i to, kim był, zanim stał się potworem, na pewno wbije Was w fotel.

Jim Hopper żyje!
Finał trzeciego sezonu pozostawił wiele wątpliwości co do losów Jima Hoppera, ale wszelkie niedopowiedzenia dotyczące tej postaci rozwiane zostały w dniu pandemicznych walentynek 2020 roku. To właśnie wtedy producenci serialu udostępnili ciekawy filmik, z którego wyraźnie wynikało, że Hopper żyje i mało tego – przebywa na śnieżnym pustkowiu Kamczatki. Fani dostali więc gotową informację o tym, że szeryf z Hawkins będzie musiał zmierzyć się z rosyjskimi funkcjonariuszami KGB. Premierowy czwarty sezon ukazuje nam jednak, że zagrożeniem dla ,,Amerykanina’’ nie będą tylko ludzie… Rosyjscy funkcjonariusze zdają sobie sprawę, że Jim to więzień niezwykle opłacalny. Tu pojawia się wątek okupu, skierowanego do nikogo innego, jak do lubianej przez fanów Joyce Byers.
Tak dobrze jeszcze nie było!
Choć mamy tu do czynienia z dużą ilością wątków i szczegółów, finalnie całość pięknie się zasklepia, a to dowód na to, że twórcy dobrze przemyśleli fabułę. Na plus należy ocenić fakt, że ,,Stranger Things’’ stało się horrorem i to takim, który naprawdę potrafi zaniepokoić. Tak krwawo i tak brutalnie jeszcze nie było! Zaletą jest tu również szeroka gama lokacji, dzięki której twórcy nie ograniczają swojej opowieści tylko do granic Hawkins. Czwarta transza zapoznaje nas także z nowymi bohaterami, wprowadzającymi do scenariusza trochę świeżości i nowych bodźców. Tym, co pozostało niezmienne, jest oczywiście doskonała gra aktorska, niezastąpiony klimat lat 80. oraz fantastyczna ścieżka dźwiękowa. W czasie seansu usłyszymy między innymi Kate Bush, Kiss, The Mamas and the Papas lub The Cramps.
A na sam koniec warto powrócić do początku tego artykułu i przypomnieć sobie wzmiankę o środkach pieniężnych.
Historię tę można już włożyć między bajki, ponieważ serial osiągnął zawrotny sukces. Możemy to zauważyć właśnie w trakcie oglądania nowego sezonu, gdzie imponujący budżet objawia się przede wszystkim pod postacią warstwy wizualnej. Dostajemy tu mnóstwo – dopracowanych w najmniejszym detalu – efektów specjalnych, niczym nieprzypominających już tych zaprezentowanych w 1. sezonie. Widać tu wielki progres i niesłabnący poziom, dlatego nie bójmy się zapowiedzi braci Duffer o piątym – i jednocześnie ostatnim – sezonie produkcji. Warto czekać, a przed nami jeszcze dwa odcinki bieżącej odsłony, na które musimy poczekać do pierwszego lipca.
AUTOR: ALEKSANDRA KUCZA
RAMMSTEIN "Zeit" - Sentymentalna podróż w czasie [RECENZJA]
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem muzykę RAMMSTEIN. Album Mutter, który do dzisiaj uważany jest za najlepszy album, testował głośniki segmentów Technics. Słuchałem tego albumu z bratem codziennie na 6 m2 naszego pokoju… prawdopodobnie przez dobrych kilka lat.
Po kilku kolejnych albumach moja fascynacja ‚gitarową ścianą’ z Niemiec była jeszcze większa. Najnowszy album „Zeit” zbliżył się moim zdaniem do albumu ‚Matki’ i jest wypełniony ponadczasowymi kompozycjami. Grupa RAMMSTEIN udowadnia, że są dojrzałymi kompozytorami. Tak... jest tu moja ulubiona ‚łupanka’, ale i dojrzałe utwory, jak i piękne teksty. Członkowie zespołu mają świadomość przemijania, a nawet delikatnie się z nami żegnają w utworze „Adieu". Czy myślicie, że to już ostatni album RAMMSTEIN?
Jest BARDZO DOBRZE...
Armia Smutku, czyli „Armee der Tristen" to uwaga… mój ulubiony utwór RAMMSTEIN. Tak! Jako zagorzały fan stawiający „Mein Herz Brennt” na pierwszym miejscu, jestem gotowy na zmianę. Kiedy nadchodzi refren i wyobrażam sobie wykon na żywo, autentycznie się wzruszam i chcę ‚dołączyć’, nawiązując do tekstu. Utwór nie ma słabej sekundy i jest absolutnie genialny. Jako melodia, tekst i gitarowy marsz. Z ciekawostek, czy tylko ja słyszę w Pre-Chorusie nawiązanie do "Heirate Mich"?
Następnie mamy tytułowy numer, który już przy teledysku wbił mnie w Ziemię, nie tylko od strony muzycznej, ale i od strony wizualnej. "Zeit" to bardzo ambitny obraz i piękna ballada, która zasługuje na porządne słuchawki. Warto tu również wspomnieć o całej kampanii wizerunkowej, która promowała album za pomocą 11 kapsuł czasu rozproszonych na całym świecie. W każdej z nich zespół ukrył kod odblokowujący nowy album oraz 2 darmowe bilety na wybrany koncert.
"Schwarz" to wyważony RAMMSTEIN. Długie gitary, rozbudowana melodia klawiszowa i wzniosły wokal Till’a.
Numer czwarty to „Giftig”, który w typowym dla RAMMSTEIN marszowym metalu, wbije Was w fotel. Nieważne czy w domu, czy ten samochodowy. Mamy tu zmiksowane sample głosu przypominające te z „Sehnsucht”. Po raz kolejny klasyka w nowym wydaniu.
CZAS NA DRWINY
Następnie mamy zabawę konwencją i śmieszki heheszki w postaci „Zick Zack” oraz „OK”. Pierwszy numer drwi z operacji plastycznych, mieszając disco z mięsistymi gitarami, a drugi opowiada o konkretnym sposobie na zbliżenie się dwojga ludzi. Polecam przeczytać tekst i zdecydować, czy OK? Od strony muzycznej jest to jeden z moich faworytów, ponieważ mamy tu trash'owe bicie niczym „Feuer Frei" i piękne ‚rypanie’ na gitarach. (Celowy Żart). Ostatnia minuta? Pantera połączona z melodią od Flake. Miodzio.
MUTTER II
„Meine Tranen" to utwór, który nabiera ciężaru dopiero po zrozumieniu, o czym jest „śpiewane”. Prawdziwy mężczyzna płacze tylko, kiedy umiera mu matka, nawet ta niewdzięczna i oschła. W pewnym sensie jest to druga część utworu „Mutter”, co sprawia, że jest to piosenka bardzo osobista. W ciągu 2 dni odsłuchałem ten utwór jakieś 90 razy. Jest po prostu piękny, dojrzały i melodycznie perfekcyjny, szczególnie w drugiej części refrenu. Od początku do końca prowadzą tu jednak gitary i wzniosłe chóry zespołu.
Utwór „Angst” zasługiwał na teledysk w każdym calu. Choć wydawało mi się, że piosenka mówi o negatywnym skutku propagandy oraz internetu to jednak sprowadza się do opowieści o strachu i koszmarach. Słuchając tego kawałka, widzę wybuchające ognie ze sceny i ryk widowni. Tak więc 5 z plusem się należy.
DUŻE CY**!
Czy wiecie, że tytuł „Dicke Titten” fonetycznie brzmi, jak „Duże Cyce”? To dlatego, że piosenka jest dokładnie o tym. Tytułowa wybranka nie musi być mądra, mieć długich nóg i być dobrą żoną, wystarczy, że ma… to, co wyżej. Mamy tu prawdziwe gitarowe mięso i zabawny refren ze szkolnymi trąbkami, co sprawia, że kawałeczek wpada nam w ucho natychmiast.
„Lügen” to prawdziwa opowieść o kłamcy, czyli słodkie pierdz****, które kończy się, kiedy trzeba powiedzieć sobie prawdę. Choć moim zdaniem jest to numer najsłabszy, to uwierzcie mi, że niejeden zespół marzy o takim odrzutku. Sztuczności dodaje tu przesadny autotune oraz syntezatory.
Rammstein mówi adieu?
Ostatni numer to niczym soundtrack dla okładki. Aha… czy wiecie, że jej autorem jest nie kto inny, a Bryan Adams? Tak, ten sam, który napisał ponadczasowy utwór do Robin Hood’a z Kevinem Costner’em. Okazuje się, że jest nie tylko świetnym wokalistą i gitarzystą, ale od wielu lat również profesjonalnym fotografem.
Utwór zaczyna się od melodii piano, po czym czeka nas prawdziwe jebn***** gitar niczym z „Children of the Revolution" od T.Rex. Po raz kolejny sekcja rytmiczna i gitarowa na tym albumie błyszczy. „Adieu" to piosenka o przemijaniu, pięknie zagrana i zaśpiewana... ale smutna. W pewnym sensie brzmi, jak list pożegnalny zespołu, który mówi do nas „Do zobaczenia, czas z Wami był cudowny”. Jak myślicie... panowie się żegnają?
Album "Zeit" to w pewnym sensie zaskoczenie, bo teraz tym bardziej nie wyobrażam sobie świata bez nowej muzyki od RAMMSTEIN, tym bardziej że ekipa jest coraz lepsza. Dajcie znać, jak odbieracie ten krążek i czego doszukaliście się, słuchając nowych piosenek. Ja idę zjeść golonkę, nalać kielicha i chyba sobie popłakać.